O otwartości umysłu, empatii i tolerancji.

 

Jestem ateistką i żyję w getcie intelektualnym. Tak to nazywał mój przyjaciel. Miał na myśli środowisko, w którym się obracamy: ludzie z wielkich miast, z wykształceniem wyższym, pochodzący z inteligenckich rodzin, o podobnych poglądach religijnych, politycznych, społecznych. Zawsze uważałam, że to coś dobrego, żyć w takim „getcie”. Czułam się w nim komfortowo i bezpiecznie. Wystarczyło czasem zacytować jakiegoś głupka, by się z tej wypowiedzi wspólnie śmiać – bez potrzeby tłumaczenia sobie, co jest nie tak w jego toku myślenia. „Gdzie jest krzyż”, „Smoleńsk kurwa”, Rydzyk – to wszystko były tematy śmieszne same w sobie. Mieliśmy łatwość w rozumieniu siebie nawzajem i mogliśmy zawsze przeskakiwać fazę podstawowej argumentacji w dyskusjach – przechodząc od razu do naturalnych dla nas wniosków, ironicznych żartów, szydery.

Kilka dni temu rozmawiałam z mężczyzną, którego uznaję za inteligentnego i dobrego, a więc posiadającego dwie najbardziej wartościowe dla mnie cechy świadczące o jakości człowieka. Zeszło na politykę i wiarę. Okazało się, że on jest katolikiem popierającym PiS. Zaczęliśmy rozmawiać o aborcji. Dyskusja trwała zaledwie kilka minut, ale dość szybko spostrzegłam dość przerażające dla mnie wnioski. On spokojnie, cierpliwie, bez unoszenia się tłumaczył mi, czemu jest przeciwny aborcji – ja się denerwowałam, nie czując, że mój rozmówca mnie rozumie. On mówił o swoich poglądach, nie próbując mi ich narzucić – ja przez cały czas próbowałam go przekonać, że powinien myśleć tak jak ja. To ja byłam pieniaczem. To ja byłam nietolerancyjna. To ja nie potrafiłam zaakceptować jego systemu wartości. Byłam fanatykiem.

I wtedy zdałam sobie sprawę, że to „getto intelektualne” jest czymś szalenie ograniczającym i czyni nas ludźmi wtórnie nietolerancyjnymi. Tak bardzo wierzymy w swoje racje i tak mocno się w nich obwarowaliśmy przeciwko większości społeczeństwa, że stajemy w ich obronie na ślepo, nie próbując zrozumieć adwersarza. Przez tyle lat mieliśmy wsparcie w ludziach o podobnych poglądach, że nie umiemy prowadzić dialogu z tymi po drugiej stronie. Zamiast prowadzić ten dialog, prowadzimy wojnę. Używamy tych samych chwytów retorycznych, których tak nie lubiliśmy u przeciwnika. Generalizujemy, wyśmiewamy, obrażamy, zacinamy się w dyskusji.

Dziś internet zdominowały pełne oburzenia komentarze do wypowiedzi apb Michalika, który w okropny sposób próbuje odpierać zarzuty o pedofilię w kościele. „Gdy dziecko szuka miłości, ono lgnie i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga”, powiedział. To doprawdy obrzydliwa argumentacja, obwinianie ofiary o gwałt, zwalanie winy na dzieci. Tak, to był strzał w kolano i nie zamierzam pana Michalika bronić. Ale… to jest jeden pan Michalik. Jeden człowiek. A jestem przekonana, że w kościele jest mnóstwo księży, którzy nie wybierają takiego tłumaczenia i nie podpisują się pod słowami Michalika. I choć gdzieś w głębi duszy cieszę się z tej porażki kościoła, to jednak nie podoba mi się tendencja do generalizacji i pojazd po wszystkich duchownych z powodu tej jednej wypowiedzi. To po prostu niewłaściwe. I czuję, że właśnie takie negatywne, generalizujące i agresywne podejście, jakie teraz reprezentuje wielu antyklerykałów jest jednym z powodów, dla których z kościołem i z ludźmi wierzącymi się trudno dogadać. Akcja budzi reakcję. Na atak odpowiada się atakiem. Agresja rodzi agresję. Zaczynamy mówić językiem nienawiści, wyśmiewać i wyszydzać kościół w internetowym, zamkniętym światku, który jest przecież publiczny. I mam jakieś nieodparte wrażenie, że takimi metodami zrażamy do naszej ideologii tych, którzy czują się po prostu atakowani jako katolicy.

– No tak, ale my po prostu walecznie bronimy naszych poglądów, bo mamy rację! – skomentował to kolega.

Tak. Mamy przekonanie, że mamy rację. I druga strona też jest przekonana, że ją ma. To mamy wspólne.

Pisząc te słowa, trochę boję się, że zostanę źle zrozumiana, więc chciałabym podkreślić: nie podoba mi się to, co powiedział Michalik. Bardzo mi się nie podoba. Nie chcę go bronić – ale nie chcę też, żebyśmy zapędzali się we wnioskach i ogolnej ocenie duchowieństwa na podstawie tej jednej wypowiedzi. I mówię to ja, zawzięta ateistka. Świat się kończy ;)

Inny news, który zrobił dziś karierę w sieci: materiał TVN o ludziach mody, którzy dali się wkręcić dziennikarzowi i uwierzyli, że np. Hans Kloss to projektant mody. Celowo piszę „ludzie mody” a nie „blogerzy i youtuberzy”, jak to określił dziennikarz w materiale, bo nie znam tych ludzi i coś mi się wydaje, że na pokazie było też sporo dziennikarzy i zwykłych celebrytów (niekoniecznie tych internetowych) – i oni też wpadli lub wpadliby w pułapkę na nich zastawioną. Swoją drogą za każdym razem, gdy widzę, jak tradycyjne media próbują ośmieszyć internetowych twórców, czuję, że po prostu boją się nas coraz bardziej i stąd te ataki ;)

Wracając do tematu: materiał jest zabawny na tej samej zasadzie, na jakiej zabawna jest Matura to Bzdura. Czyli śmieszy nas to, że ktoś ma mniejszą wiedzę od nas – choć mam wrażenie, że wielu odbiorców tego programu (być może nawet te osoby, które śmiały się najgłośniej) nie znają połowy użytych w wideo nazwisk. Stąd zapewne fragment wideo tłumaczący, kim są te postaci.

Internet zaczął materiał szeroko rozpowszechniać jako dobry lolkontent i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie głosy, że „to świadczy o jakości blogosfery”. Bo nie świadczy. Najzabawniejsze jest to, że do grupy odcinającej się lub wyszydzającej blogosferę jako całość dołączyli się… sami blogerzy. To tak, jakbyśmy mówili, że pisarze są głupi, bo Coelho pisze oczywistości. Albo że wszyscy Polacy są głupi (i już nie jestem Polakiem!), bo w Matura to Bzdura kilka osób powiedziało coś głupiego. Blogosfera jest zbyt wszechstronna, by oceniać ją na podstawie kilku osób. Taka generalizacja jest po prostu nieuzasadniona.

Ilość hejtu, jaki polał się na bohaterów prowokacji był wręcz niesmaczny. Bo dla mnie to zwyczajna, zabawna pomyłka wynikająca ze stresu związanego z udzielaniem wywiadu oraz dużego lęku przed ośmieszeniem się niewiedzą (który niestety podziałał odwrotnie :)). Postawiłam się w ich sytuacji: jestem na evencie modowym, w którym pokazuje się mnóstwo nowych, mniej nam znanych projektantów. Po jakimś pokazie podchodzi do mnie „poważny” dziennikarz z TVN i rzuca jakimś nazwiskiem. Może go niedosłyszałam. Może założyłam, że projektanci nadają sobie czasem śmieszne pseudonimy albo jest jakaś zbieżność nazwisk pomiędzy Gutenbergiem (wynalazcą druku) a jednym z projektantów. Jeśli ufam temu dziennikarzowi i baaaardzo zależy mi na tym, żeby nie wypaść na laika, odpowiadam coś uniwersalnego. Jestem sobie to w stanie wyobrazić. Serio. Na tej samej zasadzie, na której czasem udaję, że doskonale pamiętam faceta, który podchodzi do mnie w barze i mówi „kopę lat!”. „Oooooo… Dooobrze cię widzieć… ostatnio się przecież widzieliśmy…. yyy…?” – odpowiadam. Robiłam tak też kiedyś wyrywana do odpowiedzi na lekcjach, gdy nie usłyszałam pytania, bo byłam zajęta czytaniem gazety. Dziś mam może więcej śmiałości i odwagi, by się przyznać do niewiedzy. Pewnie odpowiedziałabym dziennikarzowi TVN „Przykro mi, ale chyba przegapiłam pokaz Karela Gotta. Ale szacun, że przyjął taki pseudonim”. I pewnie wycięliby to drugie zdanie. ;)

Mówię po prostu, że każdemu z nas mogłoby się to przytrafić. Zwłaszcza w młodości, pod presją środowiska i ambicji zawodowych. W stresie związanym z kamerą i telewizją. Tak, wyszło śmiesznie, ale agresywny pojazd po tych ludziach jest dla mnie słaby i świadczy o braku empatii. Jest dla mnie bardziej świadectwem kompleksów i chęci wywyższenia się niż zasłużoną krytyką.

Nie lubię linczu. Od razu stawiam się w skórze linczowanego. Nawet jeśli to półgłówek, nawet jeśli popełnił gafę, wykazał się niewiedzą, ma jakąś słabość, ale nikomu krzywdy nie robi – zasługuje najwyżej na śmiech, ale nie na agresję. Jeśli jesteś jedną z osób, która sprzedaje dodatkowe kopniaki komuś, kto już się czymś ośmieszył, to zastanów się, jak sam się poczujesz, gdy i Tobie się noga powinie. A kiedyś się powinie.