"Projekt Lady" – czyli telewizja próbuje mnie zanudzić na śmierć.

Obejrzałam pierwszy odcinek „Projektu Lady” – nowego tytułu TVN, który jest po prostu polską wersją brytyjskiego „Ladette to Lady”, choć oczywiście stacja się tym zapożyczeniem nie chwali. W ogóle mam wrażenie, że poza „Czarem Par”, czyli naszym starym, dobrym jak na tamte lata, polskim programem rozrywkowym o rywalizujących parach, którego gimby nie znajo, polska telewizja nie wymyśliła żadnego własnego formatu, który miałby jakiś sens. Same zachodnie licencje. Ale wracając do tematu – obejrzałam pierwszy odcinek „Projektu Lady” i moja feministyczna dusza nie jest tym programem zażenowana. Zażenowana jest ta zwykła, ludzka dusza.
Nagłówki internetowych gazet krzyczą, że to seksistowski program, że kobiety są oceniane od stóp do głów, że im się zabiera indywidualność, że wciska się je w jakieś archaiczne ramy. No i racja, tak jest, ale o to właśnie w tym programie chodzi. I raczej nie ma to nic wspólnego z płcią. Generalnie stary savoir-vivre, etykieta ubioru, zasady  używania sztućców są jakimś reliktem arystokracji, która dziś jest raczej zabawnym akcentem w kulturze i nikt jej nie traktuje poważnie. A dotyczy zarówno kobiet jak i mężczyzn.
Pamiętam, jak byłam kiedyś na jakimś balu arystokracji polskiej i dominującym tematem rozmów było tam licytowanie się pochodzeniem oraz próba postawienia się wyżej niż reszta świata, „bo moje nazwisko jest stare – a Kowalski jest z plebsu”. Było to o tyle zabawne, że te wszystkie wspaniałe, obecne na balu nazwiska, nie reprezentowały sobą ani wyższej kultury niż moi „plebejscy” znajomi – ani sobie lepiej nie radziły zawodowo, ani nie miały wyższego wykształcenia czy chociażby lepszej sytuacji życiowej. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji człowiek onanizuje się jedynym, co mu pozostało. Nazwiskiem oraz tym, że prawie umie zatańczyć walca, choć mocno przeszkadza mu w tym partnerka.
No i nie zapominajmy, że jednak jesteśmy jeszcze pokoleniem wychowanym na bajkach o księżniczkach, powieściach historycznych o wielkich rodach i w pewnym stopniu ulegamy czarowi starych, dobrych czasów, gdy dżentelmeni i damy różnili się od reszty świata właśnie swoją wysublimowaną kulturą i tymi wszystkimi zasadami, na których naukę młodzi arystokraci tracili połowę dzieciństwa i młodości. I choć wiemy, że były to czasy mocno niesprawiedliwe, sztuczne i nierzadko tylko powierzchownie kulturalne – gdzieś tam w głębi serca szanujemy i podziwiamy damy i dżentelmenów oraz chcielibyśmy własne potomstwo na takie wychować.
Na szczęście nie wymagamy już od drugiego człowieka, żeby całował panie w rączki, nosił spódnicę do kolan lub posługiwał się wyłącznie białą wizytówką z imieniem, nazwiskiem i numerem telefonu, bo wg protokołu dyplomatycznego nie powinna się tam znajdować żadna grafika poza ewentualnym małym logo firmy. Dziwnych obostrzeń jest oczywiście cała masa i wkraczają one we wszystkie sfery życia. Chyba tylko proces wypróżniania się nie jest obwarowany  złożonymi wytycznymi, jak odwijać papier toaletowy i na ile można złożyć oddarty kawałek, nim się go przyłoży do wielkopańskiej dupy.
Dziś wymagamy od siebie nawzajem kultury na poziomie racjonalnym, czyli tego, żeby być dla siebie miłym, żeby pomagać słabszym, nie przeklinać bez potrzeby, nikogo nie obrażać, nie używać przemocy, myć się i wyglądać czysto i schludnie. I to jest nasz współczesny savoir – vivre, który w mniejszym lub większym stopniu osiąga większość społeczeństwa. Naprawdę. Choć oczywiście po obejrzeniu „Warsaw Shore” lub „Projekt Lady” można odnieść inne wrażenie. Nie zapominajmy jednak, że te dziewczyny zostały wybrane według pewnego klucza i że twórcy programu długo się nachodzili, żeby odnaleźć najbardziej niegrzeczne, rozbrykane i wulgarne osoby, jakie tylko się dało. No i może właśnie dlatego zamysłem programu nie jest nauczenie ich podstawowej kultury – tylko właśnie tej archaicznej, artystokartycznej. Bo to jest drugi biegun dla uczestniczek. I to będzie ciekawsze dla widza.
To, co mnie najbardziej razi w tym programie, to przewidywalność i sztampowość. Wziąć źle wychowaną dziewczynę i zrobić z niej księżniczkę? Super. Ale dlaczego to musi się odbywać w tak przeraźliwie nudny sposób?!
Wiecie, jak brzmią pierwsze słowa Małgorzaty Rozenek, która otwiera pierwszy odcinek programu?
„Postanowiliśmy przeprowadzić eksperyment”.
Tia. Eksperyment my ass. Tu nie ma żadnego eksperymentu.
Każdy widz już wie dokładnie, co się wydarzy w programie. Wiadomo, że dziewczyny będą niegrzeczne, że prowokuje się je do tych wulgarnych zachowań, że bunt jest wpisany w scenariusz. Wiadomo, że mentorki będą zaskoczone tymi zachowaniami, że będą załamywać ręce. Że w trakcie usłyszymy kilka łzawych historii o patologicznych rodzinach i braku akceptacji. Że mentorki, choć mają być wzorem cnót, będą w istocie niegrzeczne, oceniając i sprawiając przykrość uczestniczkom, żeby wywołać emocje. Wiadomo, że dziewczyny będą przebierane, czesane i uczone dobrych manier. Wiadomo, że się zmienią przed kamerami. Wiadomo, że w tzw. setkach (czyli tych mikrowywiadach, którymi przeplatana jest cała akcja) przyznają w końcu, że to im wiele dało i że teraz widzą przed sobą świetlaną przyszłość. Wiadomo, że potem wrócą do domu i do swoich starych przyzwyczajeń, ale tego kamera już nie pokaże.
„Chodzi o to, żeby te dziewczęta po tym projekcie świetnie znały zasady i żeby te zasady były idealne do wprowadzenia do współczesnego życia” – mówi dr Irena Kamińska-Radomska, specjalistka od savoir-vivru i wystąpień publicznych, a ja mam wrażenie, że ona nie istnieje naprawdę, tylko jest botem, który konstruuje zdania na podstawie losowych statusów z fejsa.
„Co do zasad zgoda. Ale póki co to zasady dziewczyn wprowadzane są do pałacu w Radziejowicach” – błyskotliwie odpowiada lektor.
No serio. Kto to pisze.
Ja bym z wielką chęcią obejrzała taki program, gdyby on był zrobiony na serio. Czyli gdyby naprawdę był eksperymentem. Gdyby mentorki faktycznie zachowywały się kulturalnie i dawały dziewczętom dobry przykład. Gdyby na wyraźną prośbę o pomoc ktoś pomógł tym dziewczynom zanieść bagaże na piętro a nie kwitował tę prośbę suchym „dasz radę”. Gdyby nie traktowano uczestniczek jak dzieci, które trzeba musztrować. Z większym szacunkiem po prostu – którego przecież wymaga się od nich samych. Gdyby prowadzące miały w sobie więcej charyzmy i gdyby mówiły bardziej konkretnie, błyskotliwie i z większą inicjatywą – a nie dokładnie to, czego oczekuje od nich reżyser. Gdyby czasem odważyły się uśmiechnąć, a nawet roześmiać (tego protokół dyplomatyczny naprawdę nie zabrania). Gdyby dołączyć do ekipy psychologa i pokazać wspólne jego i mentorek rozmowy, jak zamierzają dotrzeć do tych dziewczyn i im pomóc. Bo proces zmiany jest fascynujący, gdy jest do żywca szczery, prawdziwy, nieprzewidywalny. A nie wyreżyserowany od A do Z.
Bardzo mi brakuje w telewizyjny ramówkach takich prawdziwych historii i wrażeń. I wyjątkowo męczące są dla mnie klisze. Coraz bardziej z roku na rok. Internet i YouTube co chwila daje nam coś nowego, a telewizja stoi w miejscu od kilkunastu lat i cały czas serwuje nam ten sam model programu, w którym jakiś sztucznie wykreowany autorytet zmienia jakiegoś prostego człowieka w „kogoś lepszego”. Gessler zmienia kiepskich restauratorów w mistrzów kuchni, Rozenek zmienia bałaganiary w perfekcyjne panie domu, Sablewska zmienia brzydkie kaczątka w łabędzie, jacyś fryzjerzy, chirurdzy plastyczni, dekoratorzy wnętrz, wszyscy bez charyzmy, zachowujący się dokładnie tak, jak to napisane w scenariuszu. Ma być z emocjami, niegrzecznie, żeby się działo. I dzieje się, ale z marnym efektem, nieskutecznie, na chwilę. I czuć w tym ten piszczący biedą niski budżet, który uniemożliwia nawet pozachwycanie się entouragem.
No ile można.
Przecież my tu umieramy z nudów.
Telewizjo, ogarnij się!