Nieświadomie zrobiłam mały eksperyment na fejsbuku. Jakiś miesiąc temu zmieniłam swój status związku z „single” na „divorced”. Z nudów. FB nie uznał za stosowne powiadomić o tym wszystkich moich znajomych, więc informacja rozeszła się bez echa. Miałam ten status „rozwiedziona” przez jakiś tydzień, po czym zadziałała Matka Rodzicielka, krzycząc do mnie z drugiego komputera „laboga dlaczego ty masz status rozwiedziona?!”.
Muszę nadmienić, że Matka Rodzicielka czasem prowadzi fejspolicję na profilach znajomych i sprawdza, czy dane sprawdzają się z rzeczywistością. Pogoniła w ten sposób jedną ciotkę, która miała w „dzieciach” jedynie dwie z trzech córek; pogoniła też wujka, który miał „wolny” zamiast „żonaty z ciotką”. Matka Rodzicielka pogania we wpisach na ścianie, bo na FB zniknęła opcja wysyłania wiadomości prywatnej (to znaczy jest, ale jest gdzie indziej niż wcześniej). Aby ustrzec się przed dalszym śledztwem publicznym, postanowiłam wrócić do poprzedniego statusu, czyli „single”. I tu się zaczęło…
Tak jak zmiana statusu na „rozwiedziona” nie wyświetliła się znajomym jako nius, tak już zmiana na „wolna” okazała się niusem dnia. Posypały się komentarze w stylu „nie martw się, będzie dobrze” albo „super! świetna wiadomość! Przyjedź do mnie, to już długo nie będziesz samotna, będzie dobrze”. Generalnie wszyscy komentujący uznali tę zmianę statusu za manifestację mojego cierpienia. Ciekawym elementem całego eksperymentu jest fakt, że większość komentujących nie miało pojęcia, czy byłam w jakimkolwiek związku, nie mówiąc już o wiedzy, jaki ten związek był. Ludzie z góry założyli, że rozstanie jest doświadczeniem okropnym a bycie singlem jest stanem, od którego chcę uciec.
No właśnie. W opinii społecznej wciąż pokutuje przekonanie, że człowiek dąży do bycia w związku a bycie singlem jest tylko nieprzyjemnym stanem przejściowym. Dotyczy to głównie kobiet, które w okolicach trzydziestki wpadają w panikę i desperacko pragną stanąć na ślubnym kobiercu. Już nie z miłością swojego życia. Z fajnym facetem po prostu. Takim, który będzie wystarczająco fajny. No, takim, co nie będzie bił. I pił. Dobra, niech już pije.
Zostało nam to jeszcze z czasów, kiedy kobiety były niepełnowartościowe bez męża. Tylko że wtedy miało to pewne uzasadnienie. Kobieta nie mogła się kształcić, nie umiała na siebie zarobić, nie wolno jej było wchodzić w romanse. Jedyną możliwością, by żyła na poziomie i uprawiała seks bez bycia wyklętą przez społeczeństwo, było wyjście za mąś. O tym też kazano marzyć każdej dziewczynce. Ba, jeszcze moje pokolenie wychowało się na bajkach Disneya*, w których największym szczęściem dziewczyny jest ślub z księciem. Nawet współczesna Bridget Jones cierpiała z zazdrości, patrząc na nudne pary wokół niej. Czemu? Przecież były nudne, często irytujące. A pamiętacie Ally McBeal? To samo.
Znam takich ludzi. Mówimy o nich „ludzie, którzy nie potrafią być sami”. Od liceum są z kimś, wchodzą w związki, po których rozpadzie szukają od razu kolejnych. O ile są to po prostu ludzie kochliwi, nie ma w tym nic złego. Gorzej, jeśli wchodzenie ze związku w związek wynika z uzależnienia od drugiej osoby, z nieumiejętności bycia samemu właśnie. Znam taką dziewczynę. Tkwi w nieudanym, drugim już małżeństwie. Dla obecnego męża rozstała się z poprzednim, który ją bił. Ten też ją będzie bił, jeśli już tego nie robi. Ale ona od niego nie odejdzie, bo nie ma nikogo nowego na oku. Ma 35 lat, dziecko i brak alternatywnego adoratora. A przecież nie odejdzie. Bo co ona sama zrobi…
Wracając jednak do samego statusu „w związku” kontra „wolny”, co nazywasz byciem „wolnym”? Czy jest to stan, w którym nie masz na palcu obrączki? Nie uprawiasz z nikim seksu? Nie kochasz się w nikim? Nie chodzisz na randki? Gdzie jest ta granica? Bo już przecież nie padają pytania „czy będziesz ze mną chodzić?”, które w podstawówce były wyznacznikiem „zajętości”.
Osobiście zbyt często manipulowałam terminami „wolna” i „zajęta”, by przykładać do nich jakąkolwiek wagę. Gdy rok temu mieliśmy ochotę z moim Mścisławem poznawać nowych ludzi na pewnym festiwalu, ustaliliśmy, że zagramy brata i siostrę. Gdy w Paryżu nie byłam w nastroju do flirtu z jakimś kolesiem, mówiłam mu, że mam chłopaka. Nie raz też byłam świadkiem wielkich miłości pomiędzy ludźmi, z których przynajmniej jedno było w jakimś „związku”. To mnie nauczyło, że każdy z nas jest wolny. Czy z kimś sypia, czy nie, czy ma męża, żonę, dziecko… Zawsze możemy się zakochać i to czyni nas wolnymi. Nic nas nie zobowiązuje do kochania kogoś, kogo nie chcemy kochać.
I dobra rada cioci Segritty na koniec: bądź z kimś dlatego, że chcesz z nim być. A nie dlatego, że go potrzebujesz. Z szacunku dla tego kogoś i z szacunku dla samego siebie.
*Z innej beczki, czy też Wam się wydawało w dzieciństwie, że „Disney” pisze się „Disnep”?