Sukienka

Marzena i Wojtek poznali się na studiach. Oboje poszli na Marketing i Zarządzanie, bo chcieli zostać kiedyś bogatymi dyrektorami. Oboje pochodzili też z małych miejscowości pod Warszawą, mieli ciężko pracujących rodziców, którzy wychowali ich w przekonaniu, że człowiek może wszystko, wystarczy, że będzie tego bardzo chciał i oboje uwielbiali filmy z kategorii „Mordercze surykatki atakują”, które mogli oglądać godzinami, zaśmiewając się do bólu brzucha i zajadając popcorn zrobiony w mikrofali, z tą różnicą, że Wojtkowi nie szedł ten popcorn w boczki. Marzena była wtedy jeszcze pełną ambicji młodą dziewczyną, której marzyła się kariera w Stolicy, zarabianie dużych pieniędzy i wydawanie ich na swoją przyszłą, wymarzoną rodzinę, która – przynajmniej w jej wyobrażeniach – mieszkała w pięknym domu na Żoliborzu, dysponowała dwoma samochodami (jeden sportowy marki BMW i jeden van), ogrodem z wysokimi tujami i psem rasy Szitsu. Wojtek chciał podróżować, zwiedzić całą Amerykę Południową, spróbować kiedyś ayahuaski, napisać książkę i zaprojektować własną linię ciuchów, którą nosić będą wszystkie największe gwiazdy polskiego showbusinessu. Te marzenia dość szybko zweryfikowała rzeczywistość i już w rok po studiach, po wysłaniu pierdyliarda listów motywacyjnych wraz z cv do różnych firm oboje marzyli już tylko o zwykłej, ciepłej posadce w jakiejś korporacji, która pozwoliłaby im opłacić kredyt na mieszkanie na Pradze, które na razie wynajmowali, co było bez sensu, bo przecież lepiej spłacać kredyt niż płacić właścicielowi co miesiąc za wynajem. Szczęście się do nich uśmiechnęło i Marzena dostała wreszcie świetną pracę w firmie farmaceutycznej, której działalność uznawała za z gruntu złą, ale przecież jakoś pieniądze zarabiać trzeba.

– Mamy wystarczająco dużo pieniędzy, byś mógł spokojnie zdecydować, co chcesz robić w życiu – powiedziała kiedyś, gdy siedzieli razem przy kawie w Starbaksie. Nie chciała, by Wojtek miał wyrzuty sumienia, że nie zarabia teraz pieniędzy. Chciała, żeby był szczęśliwy i sięgał po gwiazdy. Na Święta kupiła mu nawet maszynę do szycia marki Łucznik, by mógł realizować swoje największe marzenie i zacząć projektować ciuchy. On kupił jej piękną sukienkę z modnego sklepu znanej blogerki, by mogła pięknie wyglądać w pracy.

Wojtek wziął się więc do pracy i zaczął wymyślać z kolegami pomysły na genialne startapy. Zapuścił brodę, założył konto na instagramie, zaczął śledzić najnowsze trendy w modzie i spędzał dużo czasu na placu Zbawiciela, rozmawiając z kolegami ze studiów, którzy też szukali swojej niszy, też mieli brody i też byli wciąż na utrzymaniu – ale rodziców, nie dziwczyny. Na maszynie Wojtek uszył poszewki do pościeli domowej, używając zielonego materiału z nadrukowanymi wąsami, które wyjatkowo mu się spodobały w sklepie z tkaninami.

Czas mijał, a Wojtek był coraz bliżej założenia swojej nowej firmy. Marzena zdążyła w tym czasie awansować i dostać podwyżkę, ale spędzała za to więcej czasu w pracy, przez co z Wojtkiem widywali się tylko późnymi wieczorami i w weekendy. Spędzali czas, chodząc razem do kina, pijąc w barach nad Wisłą, jeżdżąc na weekendy do Zakopanego i oglądając w domu „Krwiożerczy rój much”, „Masakrę kretów ludojadów” i „Tornado rekinów” zajadane popcornem. Kochali się niezmiennie mocno, choć obojgu stuknęła już trzydziestka. Nie planowali jeszcze dzieci ani ślubu. Marzena chciała najpierw schudnąć, bo stresy w pracy i jedzenie na mieście sprawiły, że przybrała trochę na wadze. Z coraz większą frustracją przeglądała u kosmetyczki gazety z pięknymi, chudymi modelkami, które nosiły rozmiar 34 pomimo urodzenia dziecka. Też chciała tak wyglądać i gdy kosmetyczka robiła jej hybrydę w swetrowy splot na paznokciach, Marzena zamykała oczy i wyobrażała się w kostiumie kąpielowym na plaży w Sopocie, jak przystojny ratownik mierzy ją wzrokiem i potem masturbuje się w domu, myśląc o niej. Wiedziała, że powinna zapisać się na crossfit albo zumbę, ale nie było na to po prostu czasu. Postanowiła więc zacząć biegać.

Kupiła w sklepie z odzieżą sportową piękne spodnie, koszulkę i buty. Dobrała do tego zegarek mierzący puls, nowoczesne słuchawki do telefonu i opaskę na ramię. Następnego dnia wstała wcześnie rano, żeby zdążyć z bieganiem przed pracą. Wyszła na dwór, przebiegła kilkaset metrów, ale tak się zmęczyła, że wróciła do domu, po drodze zahaczając o piekarnię i kupując pączki na śniadanie. Wojtek znalazł ją później zapłakaną w łazience, jedzącą pączka i patrzącą rozczarowanym wzrokiem na wagę, która wskazywała 70 kg. Zielony dywanik z Ikei był cały zasłany okruszkami lukru i tych drobnych skórek pomarańczowych ze skórki pączka, których nikt normalny nie je.

– Nie mieszczę się… – jęknęła przez łzy, gdy do niej podszedł
– W co się nie mieścisz, kochanie? – spytał
– W tę sukienkę, którą mi kupiłeś.

– Nie martw się, kociaku – powiedział i przytulił ją – jutro kupimy ci karnet na siłownię, wykupimy te dietetyczne obiadki, które przywożą do domu, na pewno schudniesz!

Tak jak wymyślili, tak zrobili. Wojtek siedział pół dnia w internecie i szukał najlepszej diety z dowozem. Potem wykupił karnet na siłownię w Mariotcie i podarował go dziewczynie. Marzena wyszła z domu z nadzieją na przyszłość i uśmiechem na twarzy. Od kolejnego tygodnia do domu zaczęły przychodzić zdrowe posiłki, które zabierała do pracy. Karnetu na siłownię jeszcze nie wykorzystała, ale jadła te zdrowe kaszki, dietetyczne warzywka i pełnoziarniste pieczywa, wmawiając sobie, że to smaczne. Tylko raz w ciągu dnia wychodziła z koleżankami na burgera pod biurem i czasem w drodze do domu wpadała do Starbaksa na kawkę z syropem karmelowym. Po dwóch tygodniach postanowiła znów się zważyć.

Weszła do łazienki i zauważyła, że starej wagi nie było. Zamiast niej stała nowa, z takim ładnym, dizajnerskim wzorkiem na boku, funkcją mierzenia tłuszczu, wody, BMI i piosenką Justina Biebera, która grała trzy minuty od wejścia na wagę, czyli dokładnie tyle, ile trzeba myć zęby.

– Kochanie! Kupiłem nową wagę, bo stara się zepsuła – usłyszała od Wojtka, który siedział na internecie w dużym pokoju.

Stanęła na wadze, a ta wskazała 68 kg. Udało się!

– Kochanie! Schudłam dwa kilo! – wykrzyknęła i pobiegła do pokoju, przymierzyć sukienkę. Pasowała!

Uradowana Marzena zamówiła sobie w nagrodę pizzę i oboje z Wojtkiem spędzili romantyczny wieczór przed telewizorem. Potem długo się kochali i zasnęli późno, wtuleni w siebie. To, czego nie zauważyła Marzena, to skrawki materiału upchnięte w szafce w gabinecie i odkurzona maszyna do szycia, której Wojtek użył do poszerzenia sukienki. Nie zauważyła też, że Wojtek majstrował przy wadze i tak ją ustawił, by wskazywała dwa kilo mniej niż powinna. Długo szukał odpowiedniej wagi na Allegro, a potem poprosił kumpla programistę o pomoc w hakowaniu urządzenia, bo ci komputerowcy się znają na takich rzeczach.

Minął kolejny miesiąc, a Marzena wciąż nie poszła na siłownię. Nie przyznała się do tego jednak Wojtkowi. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, bo waga wciąż spadała a sukienka zrobiła się wręcz trochę luźna w pasie. Za dnia, gdy Marzena pracowała, Wojtek siedział przy maszynie i wszywał w sukienkę kolejne kliny, żeby trochę ją poszerzyć. Wszystko szło zgodnie z planem, Marzena wciąż zarabiała dużo pieniędzy, Wojtek wciąż wymyślał sobie swój idealny biznes a amerykańscy reżyserzy wciąż produkowali filmy o krwiożerczych wiewiórkach. Marzena stawała czasem przed lustrem i wzdychała, że jest gruba. Ale wtedy Wojtek podchodził do niej, obejmował ją w pasie na tyle, na ile sięgał, i mówił:
– Ależ skąd, kochanie! Jesteś piękna!

Pewnego dnia kochali się namiętnie w swoim łóżku, aż nagle stelaż zaskrzypiał, złamał się i łóżku tąpnęło na podłogę. Podłoga też zaskrzypiała, złamał się strop mieszkania poniżej i Wojtek wraz z Marzeną spadli na nakryty łowickim obrusem szklany stół do salonu starego małżeństwa, które oglądało właśnie teleekspres. Ciężar Marzeny złamał Wojtkowi kark, ona sama zaś dostała zawału i tak skończyła się ta wzruszająca historia miłosna.

Koniec.