Technologiczna przyszłość pomocy charytatywnej

Charytatywność to nie jest seksowny temat. W ogóle zagadnienie „dobra” i prospołeczności to taka nuda, która ani wielkich pieniędzy nie przynosi, ani nie klika się szalenie w portalach psychologicznych. Lepiej zająć się marketingiem lub cyberpsychologią. Ale… co jeśli przyszłość niesie dla nas połączenie tych wszystkich trzech elementów? W ciągu kilku ostatnich miesięcy na moich studiach uczestniczyłam w fascynującym module akademickim SWPS, prowadzonym przez dr Olgę Białobrzeską. Tematem były wrogość i życzliwość. W ciągu pierwszych 4 miesięcy tego roku akademickiego użyłam słów „empatia” czy „altruizm” więcej razy niż wcześniej w całym życiu. Mnóstwo odkryć i badań mnie zaskoczyło, część wręcz przeczyła dotychczasowym przekonaniom naukowców. Na przykład okazało się, że efekt rozproszenia odpowiedzialności został podważony najnowszym badaniem, w którym pomoc ofierze przemocy była udzielana tym częściej – im więcej było świadków zdarzenia (Liebst, Bernasco i Lindegaard, 2019)). Czyli odwrotnie niż w dotychczasowych badaniach nad rozproszeniem odpowiedzialności. Dowiedziałam się też, że empatia u ludzi współcześnie maleje (Konrath, O’Brien i Hsing, 2011). Że uprzedzenia w Polsce rosną w siłę. I że anonimowość to wcale nie jest taka oczywista przyczyna hejtu w internecie, bo coraz więcej ludzi lubi być szeryfami moralności i kocha podpisywać się imieniem i nazwiskiem pod swoimi hejterskimi komentarzami. Ale o tym kiedy indziej.

Tym, co mnie zinspirowało do dzisiejszego wpisu, jest wystąpienie Elisabeth Dunn – kanadyjskiej psycholożki zajmującej się szczęściem (tym, co sprawia ludziom frajdę, co daje satysfakcję i poczucie spełnienia). Obejrzyjcie sobie jej wystąpienie na TEDzie.

Prospołeczność daje nam szczęście. To nie jakieś takie gadanie, które ma nas zachęcić do przelewania kasy na chore dzieci, tylko fakt. Bycie dobrym dla innych, pomaganie i dzielenie się jest korzystne dla zdrowia, szczęścia i długości życia (Crocker, Canavello i Brown, 2016). A ludzie samolubni, poza tym, że są mniej zdrowi, mniej szczęśliwi i krócej żyją, mają też… niższe zarobki, gorsze wyniki w pracy, a inni pracownicy mniej chętnie dzielą się z nimi informacjami (Porath i Gerbasi, 2015). Oczywiście nie dla każdego każde działania charytatywne przynoszą te wszystkie korzyści. Warto znaleźć swoją drogę „czynienia dobra”, która nie musi koniecznie polegać angażowaniu się w wolontariaty. Na przykład ja po prostu …przelewam kasę na wybrane organizacje charytatywne, bo bezpośrednie zaangażowanie by mnie wypaliło. Ale są tacy, których taka forma pomocy wręcz uskrzydla.

W bezpośrednim następstwie podarowania komuś czegoś, wpłacenia datku lub wysłania prezentu potrzebującemu, robi się nam lepiej na duszy i nasze szczęście rośnie, ale… nie dzieje się to wtedy, gdy nasz akt dobroczynności jest abstrakcyjny i niekonkretny. Okazuje się bowiem, że takie wpłacenie kasy na bezosobowe konto UNICEFu – organizacji która, wiemy to, czyni dobro, ale tak naprawdę nie wiesz, co się stanie z tymi konkretnymi 20 złotymi, które właśnie im wysłałeś lub wysłałaś – nie daje nam szczęścia. Co innego wpłata na organizację „Spread the net”, której celem jest ochrona dzieci przed malarią poprzez fundowanie siatek ochraniających dziecięce łóżeczka przed komarami. Tam każda, mała wpłata, jest oznaczona jako zakup siatki dla jednego dziecka. Czyli każdy darczyńca może sobie wyobrazić, że jego kilka złotych właśnie ochroniło dziecko przed malarią. I choć oczywiście nie widzimy żadnego zdjęcia dziecka ani nawet nie znamy jego imienia, jesteśmy w stanie wyobrazić sobie CO kupujemy za tych kilka złotych. Ta wizualizacja, jak się okazuje, jest niezbędna, byśmy poczuli się dobrze po dobrym uczynku.

Wszystkim organizacjom, które swoją dobroczynną działalność opierają na pomocy zwykłych ludzi, na wpłatach i wolontariuszach, powinny walczyć o taką wizualizację. Dlaczego?

Bo jej obecność zwiększa szansę na to, że darczyńca wpłaci pieniądze ponownie lub po prostu wpłaci ich więcej. Zwiększa też szansę na osobiste zaangażowanie się w pomoc, np. w formie wolontariatu, edukacji swojego otoczenia lub osobiste zaangażowanie się w walkę o dobro np. bezdomnych psów.

Przeskoczmy na chwilę do innego tematu. Uwaga: głupie gry na telefon. Tak, mówię o tych wszystkich Clash of Clans, Pokemonach czy nawet Farmville. Dlaczego miliony ludzi na świecie nie tylko tracą godziny dziennie na zbieranie wirtualnych truskawek, kolekcjonowanie nieistniejących stworków i budowanie kolejnych domów w swoich wioskach – ale też wydają na to pieniądze. Przecież nie ma z tego żadnego zysku, żadnego profitu, no ok, może pokemoniści się trochę przespacerują przy okazji i poznają kilku nastolatków z sąsiedztwa, ale poza tym… dlaczego? Dlaczego to robimy?

Bo ludzie lubią budować, ulepszać, zbierać, projektować i pomagać. I jeśli tylko małym wydatkiem (kliknięcie kciukiem i okazjonalne wydanie 8 zł) mogą wybudować wielkie laboratorium albo pięknie ubrać swoją postać, to będą to robić. To im daje satysfakcję, uruchamia układ nagrody i za pomocą dopaminy wprawia nas w iście narkotykowy haj, od którego łatwo się uzależnić. Dlaczego więc nie mielibyśmy trochę uzależnić się od pomagania? Wystarczy to pomaganie trochę odpimpować, zgrywalizować, sprawić, że stanie się konkretne i pozytywne.

– Dostałam zaległego tysiaka od klienta, który mi dwa miesiące nie płacił – napisała kiedyś moja znajoma na Fejsie – i przepierdoliłam wszystko na siepomaga.pl :)

Właśnie o to chodzi.

Od dziecka jesteśmy wychowywani w przeświadczeniu, ze człowiek to się zły rodzi i trzeba go do dobra przekonać. Katolicyzm straszy piekłem i nęci niebem. Moja babcia dostawała pasem, jeśli zachowała się niegrzecznie. Jej matka była przekonana, że tylko w ten sposób wychowa ją na dobrego człowieka. „Zło trzeba z człowieka wyplenić, nauczyć go dzielenia się, dziękowania i przepraszania”. Czy nasza skłonność do egoizmu jest tak naturalna jak jedzenie czekolady, podczas gdy prospołeczność jest jak jedzenie brukselki? Takie pytanie zadają Jamil Zaki i Jason Mitchel z uniwersytetu w Standorf. I zaraz potem udowadniają, że zachowania prospołeczne są intuicyjne i czasem wręcz automatyczne. Jesteśmy istotami społecznymi i empatycznymi. I ponieważ współ-czujemy z innymi, to wolimy, gdy są szczęśliwi niż smutni. Gdy im się powodzi, niż gdy im się nie udaje (tak, wiem, to wam się pewnie nie zgadza z obrazem stereotypowego Polaka, ale cóż ;)).

Pomaganie jest zajebiste.

I będzie jeszcze zajebistsze, gdy zamiast wpłacać kasę na jakieś konto fundacji, będziemy mogli „grać w pomaganie”.

Elisabeth Dunn wzięła udział w kanadyjskim programie „Group of 5”. To model, który ostatnio wprowadzają też Wielka Brytania i Australia i który polega na umożliwieniu normalnym obywatelom udzielenia pomocy uchodźcom. Dunn zebrała w ramach tego programu 24 innych znajomych i razem pomogli syryjskiej rodzinie przeprowadzić się do Vancouver. Znaleźli im dom, wyremontowali go, zapełnili lodówkę, przeprowadzili tam rodzinę z 4 dzieci, a od tamtej pory traktują ich jak swoich, spotykają się z nimi, pomagają w asymilacji w Kanadzie i uczą ich dzieci jazdy na rowerze lub na łyżwach.

Jak to się stało, że 25 osób, które wcześniej nawet nie myślały o tym, żeby kilkanaście godzin tygodniowo przeznaczać na dobroczynność – nagle udźwignęło tak duży projekt wymagający tak dużego zaangażowania? Bezpośredniość. Łatwiej się pomaga, gdy wiemy, komu pomagamy.

W Polsce tak samo działa adopcja dzikich zwierzaków w ZOO. Jest bardziej efektywna niż puste wołanie o pomoc „proszę, wpłaćcie kasę na pomoc tygrysom”. Lepiej dać ludziom możliwość adopcji tygrysa. Co z tego, że „adoptujący” nigdy „adoptowanego” nie pozna? Sama świadomość, że widzę zdjęcie tygryska, znam jego imię, wiem gdzie mieszka – to mi daje poczucie, że dobrze wydaję to moje 5 zł miesięcznie. Ba, nawet nie muszę być jedynym „adoptującym”.

Szlachetna paczka – inny genialny pomysł na charytatywność, który zrywa z modelem bezosobowego konta. Tu też pomagamy konkretnym rodzinom, konkretnym Małgosiom, Piotrom i ich dzieciom. Kupujemy im przedmioty, których potrzebują. Możemy gdzieś tam w wyobraźni zobaczyć, jak się z tego cieszą i jak im to służy. To nam daje poczucie szczęścia i to sprawia, że za rok znowu zbieramy paczkę i wieziemy ją do tej samej rodziny, lub do trzech kolejnych rodzin.

Ale można iść jeszcze dalej. Gdy wyobrażam sobie charytatywność przyszłości, widzę aplikację „schronisko dla psów”. W aplikacji widzisz schronisko w takim stanie, w jakim ono faktycznie jest. Widzisz te stare budynki, ten zabłocony podjazd i zimne klatki. Obraz jest jak w simsach lub Farmville – rysunkowy, symboliczny, ale wystarczający, by podziałać na wyobraźnię. Za pomocą jednego kliknięcia możesz zajrzeć do boksów, poznać pieski, zobaczyć ich zdjęcia, poznać rasy, imiona, a nawet historie opisane wcześniej przez wolontariuszy.

Nie musisz adoptować psa naprawdę.

Możesz adoptować go wirtualnie, a potem – w zamian za taki stały przelew co miesiąc – podglądać psa z kamery online i widzieć na żywo, jak się czuje, co robi i w jakich warunkach mieszka. Dzięki temu będziesz mieć pewność, ze nikt sobie nie przywłaszczył kasy, którą dajesz na jego życie (to jest częsty lęk darczyńców, że ktoś ich oszuka).

Możesz też zamiast adopcji konkretnego psa po prostu klikać i ulepszać kolejne elementy schroniska. Wszystko przez mikropłatności i podpięte karty. Kupujesz nowy koc, posłanie, pełną miskę lub czysty wybieg tak samo jak kupujesz kryształki w Clash of Clans, żeby szybciej trenować swoją armię lub żeby wybudować nową armatę. Twoje nazwisko ma szansę trafić na listę darczyńców na drzwiach schroniska. Są tam imiona wszystkich graczy, którzy pomagają finansowo pieskom. Pomysłów na zgrywalizowanie charytatywności pewnie znalazłoby się sporo. A przecież jeszcze nie dotarłam do odznak i pucharów :)

Co o tym myślicie? Gralibyście w taką dobroczynność?