To nie z dziećmi jest coś nie w porządku – tylko z WF-em!

30% polskich dzieci nie chodzi na WF. To rzeczywiście sporo, a z obserwacji znajomych wynika, że z roku na rok jest coraz gorzej. I teraz warto się zastanowić, skąd się to zjawisko bierze, bo przecież to nie fenomen ostatnich lat tylko nasilająca się od dawna tendencja. Sama miałam zwolnienie z WFu, choć byłam zupełnie zdrowym dzieckiem i teoretycznie powinnam była ćwiczyć, bo to zdrowe, bo to wyrabia sportowe nawyki, bo to przedłuża życie bla bla. Dlaczego więc dzieci nie chodzą na WF? Już odpowiadam.

Bo nie muszą. Bo mają fajnych rodziców, którzy mają znajomych lekarzy i z miłości do dziecka dają mu zwolnienie z W-Fu. Bo W-F w szkole to jakaś pomyłka edukacyjna. I nie mam na myśli samego istnienia wychowania fizycznego, ale raczej jego formy.

Po pierwsze – ocenianie dzieci pod względem ich osiągów fizycznych jest cholernie niesprawiedliwe i demotywujące. Wiadomo, że wielki Paweł rzuci piłką lekarską dalej niż mały Piotruś. Wiadomo, że świetna w bieganiu Patrycja zawsze będzie szybsza i lepsza w biegu na 100m. niż Michaś, który po prostu sobie z bieganiem nie radzi i nie lubi tego. Każde dziecko ma inną budowę ciała, inne (przede wszystkim genetyczne) predyspozycje do różnych sportów i samego siebie nie przeskoczy. A potem dostają wszyscy oceny z tych różnych dyscyplin i te oceny liczą się do oceny końcowej z WFu, a ta ocena liczy się do średniej ze wszystkich przedmiotów. Na mnie to działało strasznie. I na wielu moich znajomych podobnie. Bo oceny nie były nam obojętne. Oceny w jakimś stopniu określały, jak dobrymi jesteśmy uczniami, czy się przykładamy, czy staramy. I jeśli dostawałam niską ocenę z rzutu piłką lekarską, to było mi wstyd brać udział w zajęciach i z niechęcią myślałam o kolejnej lekcji WFu. Do dziś pamiętam momenty, gdy było zaliczenie z jakiejś dyscypliny, która mi nie szła – i pani wywoływała mnie na środek sali, ze wszystkimi obserwującymi wokół. To ocenianie, porównywanie, zmuszanie do dyscyplin nielubianych przez uczniów, to jakiś absurd, który tylko upokarza dzieci i sprawia, że boją się tych zajęć. Dlatego w ogóle wykluczyłabym oceny z zajęć wychowania fizycznego i do zaliczenia brała pod uwagę tylko i wyłącznie obecność na lekcjach. Dzieciaki, które chciałyby się bardziej sportowo rozwijać, zawsze mogłyby razem z trenerem/nauczycielem liczyć sobie czasy i wyniki, bo przecież tak się de facto sport ocenia. Nie ocenami 1 – 6.

Po drugie – Wuefiści często mają jakiś kompleks wobec innych nauczycieli. Chcą być traktowani na równi z polonistami i matematykami. Chcą, żeby dzieci tak samo się przykładały do WFu jak do innych przedmiotów, i żeby na radach pedagogicznych nie traktowano ich po macoszemu. A traktuje się ich w ten sposób, bo WF nie jest i nigdy do cholery nie będzie takim samym przedmiotem, jak inne. No nie i już. WF w szkole nie jest po to, żeby przygotować ucznia do matury i studiów. Nie jest po to, żeby wykształcić pracowników w danym pokoleniu i przygotować ich do życia w społeczeństwie i pracowania na dobro Narodu. Jest po to, by ukształtować w dzieciach dobre nawyki zdrowotne. Po to, by dbały o swoją kondycję, ruszały się, uprawiały sporty, bo to jest zdrowe. Ale żeby ten cel osiągnąć, dzieci muszą LUBIĆ się ruszać, lubić uprawiać sporty i dbać o kondycję fizyczną. Wuefiści muszą wreszcie zrozumieć, że tylko bardzo nieliczni uczniowie marzą, żeby po szkole iść na AWF, więc naprawdę nie ma sensu zmuszać ich do sportu, ćwiczyć w każdej akademickiej dyscyplinie, oceniać i poddawać musztrze. Głównym zadaniem wuefisty jest sprawić, żeby dziecko polubiło sport i miało nawyk regularnego uprawiania tego sportu. Powinno się więc podchodzić do zajęć wychowania fizycznego jak do zabawy, pozwalać dzieciom wybierać aktywności ruchowe, które lubią i rezygnować z tych, których nie lubią. Zielak do dziś boi się białych piłek, bo w szkole zmuszali ją do grania w siatkówkę. No kaman! WF miał więc zupełnie odwrotny skutek na jej wychowaniu i zniechęcił ją do sportu.

Po trzecie – no właśnie, dyscypliny. Dlaczego jeśli pan wuefista sobie wymyśli, że tego dnia wszyscy grają w siatkówkę, to wszyscy muszą grać w siatkówkę? Dlaczego Zosia, która się boi piłek, nie lubi siatkówki, nie może np. skakać na skakance, biegać, ćwiczyć na drążku – albo wręcz zapisać się poza szkołą na inne zajęcia sportowe i przynosić do szkoły zaświadczenie, że regularnie, ileśtam godzin w tygodniu uprawia pod okiem trenera swój ulubiony sport…? Ja nigdy nie lubiłam sportów zespołowych. Nie lubię i nie umiem (to pewnie powiązane jest ;)) działać w grupie. Tak już mam. Dlatego piłka nożna, siatkówka, koszykówka, hokej itp. były moimi znienawidzonymi sportami. Uwielbiałam za to drążek, bieganie, kajakarstwo, jazdę konną, pływanie czy taniec. Po prostu zawsze lubiłam odpowiadać za siebie i pokonywać własne granice. Tylko własne. Ale mimo że regularnie, kilka razy w tygodniu jeździłam konno, nie mogłam sobie tego „zaliczyć” jako WFu. Nawet na lekcjach nie mogłam wybierać tego, co lubię. „Dziś gramy w piłkę”, padało hasło i nie było zmiłuj. Czasem można było wybrać, czy w nogę z chłopakami czy w siatkę z dziewczynami i tyle. Nie wiem, kto ustalał reguły i „program” wychowania fizycznego, ale wiem, że jest do dupy i trzeba go zmienić. Dzieci powinny mieć większy wybór, JAK chcą się ruszać i JAKIE sporty uprawiać. I nawet jeśli zrobienie alternatywnych zajęć na basenie dwa razy w tygodniu byłoby zbyt kosztowne, to niech przynajmniej w obrębie szkoły uczeń ma wybór, czy biega, czy gra w piłkę, czy ćwiczy gimnastykę artystyczną. No to już nic nie kosztuje.

Zamiast wprowadzać ostre reguły dotyczące zwolnień z WFu, zamiast edukować rodziców, że „to zdrowe dla dziecka, jeśli chodzi na WF”, zmieńmy same lekcje WFu, bo to naprawdę nienormalne, żeby ruchliwe, pełne energii dziecko NIE CHCIAŁO chodzić na takie zajęcia. To znaczy, że z tymi zajęciami jest problem, a nie z dzieckiem lub z rodzicem.

Amen.