Trzy atrybuty kobiecości, z których zrezygnowałam. I bardzo mi z tym dobrze.

Na wstępie musimy coś sobie wyjaśnić. Otóż w tytule pozwoliłam sobie na pewne nadużycie: kobiecość powinna być w cudzysłowie. Bo żadna z wymienionych tu rzeczy nie jest przecież cechą kobiecą i nie definiuje kobiety. To raczej zwyczaje, które wiele kobiet praktykuje: niektóre świadomie, bo lubią – inne z rozpędu, bo tak postępowały ich babki, matki i koleżanki. Jeszcze inne robią to, bo tego oczekuje od nich świat i tylko wtedy zdaje im się, że będą atrakcyjne.

Nie jest moim celem też namawianie Was na podążanie tą samą drogą, co ja. W równouprawnieniu chodzi przecież nie o to, żebyśmy wszystkie robiły to samo, ale właśnie o to, żebyśmy miały wybór i mogły z niego korzystać. Ja opowiem Wam o moim wyborze i możecie nawet odnieść wrażenie, że stawiam go ponad innymi opcjami. No w sumie tak. Stawiam. Ale tylko w odniesieniu do mnie samej. Po prostu w przeciągu ostatnich pięciu lat przeszłam pewną metamorfozę i bardzo mi z nią dobrze. Ale to nie oznacza, że chciałabym ją narzucić innym kobietom. Nie. Po prostu chcę pokazać innym kobietom, że też mogą zrobić to co ja i że nie będą w tym osamotnione. Że mają taką możliwość.

Żegnajcie, szpilki!

Wciąż mam w szafie z dziesięć par butów na obcasie. Lubię je. Lubię to, jak w nich wyglądają moje nogi i proporcje całego ciała. Ale zakładam je dwa razy w roku.

Kiedyś nie wyobrażałam sobie wyjścia na miasto na płaskiej podeszwie. Na wszystkie imprezy, wykłady, spotkania wychodziłam przynajmniej 8cm wyższa, bo bez tego czułabym się …brzydsza. Nie umiałabym zliczyć nocy, kiedy moje stopy cierpiały z powodu tego myślenia. Obtarcia, bąble, wracanie na bosaka do domu z butami w rękach i ukradkowe zdejmowanie szpilek pod stołem, by nogi trochę odpoczęły. A do tego sam ruch – ograniczony, niewygodny, uniemożliwiający np. szybki sprint do autobusu. Dziś, gdy widzę kobietę, która dziwnym, pajęczym krokiem idzie ulicą, bo pod piętami ma dziesięciocentymetrowy obcas, jest mi jej po prostu żal. Bo coś jej każe się w ten sposób męczyć. Tak, są kobiety, które umieją chodzić na wysokich obcasach, ale często widzę takie, które sobie z tym po prostu nie radzą i empatycznie naprawdę czuję ich niewygodę. Owszem, można się nauczyć w tym chodzić, tańczyć, a nawet biegać. I jeśli się komuś chce – proszę bardzo. Ale mi się odechciało.

Czasem, przy jakiejś wyjątkowej okazji założę obcasy. Umiem w nich chodzić. Przetańczyłam w nich setki godzin. Ale nic nie zastąpi płaskich, miękkich, wygodnych butów na codzień. I choć wyglądam w nich mniej atrakcyjnie, to postanowiłam stawiać wygodę ponad estetykę. Niech żyją trampki!

Żegnaj, makijażu!

Podziwiam Alicję Keys za jej bezkompromisową decyzję. Otóż piosenkarka postanowiła skończyć z makijażem. Całkiem skończyć. Przestała się malować nie tylko na codzień, ale też nie maluje się na koncerty ani nawet na sesje zdjęciowe do okładek płyt lub wywiadów w czasopismach.

Możecie powiedzieć – ok, ale ona może, bo jest ładna sama w sobie. A ja myślę, że to wcale nie jest kwestia urody, tylko przyzwyczajenia. Bo po prostu przywykliśmy, że kobieta dziś musi być umalowana. Zauważcie, że praktycznie wszyscy mężczyźni ze świata szołbiznesu są nieumalowani do sesji zdjęciowych (nie licząc pudru, który matowi skórę) i praktycznie wszystkie kobiety mają na sobie grubą tapetę. Mężczyźni pokazują zmarszczki, worki pod oczami, przebarwienia na twarzy i pory skóry – niezależnie od tego, czy urodzili się przystojni (wg obecnie obowiązującego kanonu piękna) czy nie. A kobiety zawsze próbują tę twarz sobie zakryć. Malują ją od nowa, jak obraz, zmieniając proporcje, rysy twarzy, kształt policzków, brwi, ust i nosa. Czy my jesteśmy płcią brzydką, że tak musimy się malować od nowa? Bo naprawdę wszystkie piosenkarki, aktorki, modelki są umalowane na zdjęciach i na imprezach. Wszystkie. Nawet te naturalnie przepiękne. No i jeśli taka Jessica Alba albo Charlize Theron się muszą malować, żeby wyglądać pięknie, to ja się zastanawiam, czy to jest kwestia wyboru, czy po prostu narzuconego zwyczaju. Że tak trzeba. Że to jedyna właściwa droga.

Malowanie się jest naprawdę spoko. To takie zajęcia plastyczne dla każdej z nas. Możemy po prostu być malarkami codziennie rano i wyżywać się artystycznie na własnym odbiciu w lustrze. I to jest przyjemne i relaksujące. Ale co jeśli to dla kogoś staje się mordęgą? Bo nie każda kobieta lubi się malować. Dla niektórych to po prostu strata czasu albo przeraźliwie nudne zajęcie, jeśli istnienie społeczny nacisk, by robić to codziennie.

Ja odnalazłam sposób na szybki makijaż – otóż kiedyś postanowiłam założyć sobie sztuczne rzęsy. No i od tej pory raz na 3 tygodnie chodzę do dziewczyny, która doczepia mi wachlarze sztucznych rzęs do moich własnych. Efekt jest na tyle satysfakcjonujący, że zrezygnowałam ze wszystkich pozostałych kosmetyków do makijażu. Koniec z fluidem, z cieniami, z różem do policzków, z eyelinerem i kredką do brwi. No czasem sobie coś tam na twarz położę, ale tylko jeśli naprawdę mi się chce i gdy mam na to czas. Na codzień się nie maluję. Jejku, jaka to oszczędność czasu! Tak mi z tym dobrze… :)

Ciuchy kupuję w dziale męskim.

Nie zawsze. Ba, nawet nie zazwyczaj. Mam przecież w szafie mnóstwo spódnic i sukienek. Lubię też moją białą koszulę z koronką na plecach i haftowane szorty. Ale przestałam już automatycznie sięgać po „kobiece” ciuchy w sklepach odzieżowych.

Zauważyłam na przykład, że spodnie z działów męskich są jakby lepiej wykonane, dłużej się trzymają, są bardziej odporne na pranie i otarcia. Męskie marynarki mają fantastycznie wewnętrzne kieszenie (i tu szacun dla Moniki Kamińskiej za stworzenie damskiej marynarki z takimi kieszeniami! <3). Męskie T-shirty są zaś dużo tańsze niż te damskie. Nie wiem, czemu. Ale wiem, że mogę na siebie założyć męski ciuch i on wcale nie sprawia, że jestem w mniejszym stopniu kobietą.

Kiedyś często nosiłam staniki typu push-up. Dziś nienawidzę staników. Prawie w ogóle ich nie noszę. Denerwują mnie fiszbiny, uwierają zapięcia i ramiączka. Jeśli już zakładam staniki, to miękkie, sportowe, których na sobie nie czuję.

Rajstopy? leżą w szufladzie, od lat nie założone. Jak jest ciepło, to po co mi rajstopy. Jak zimno – zakładam spodnie.

Stringi? Nawet nie pytajcie. Ja wiem, ze można się przyzwyczaić do tego paska w tyłku, ale nigdy nie zrozumiałam, po co miałabym się przyzwyczajać.

To Ty ustalasz granice. To Ty wybierasz, który z „kobiecych” zwyczajów chcesz praktykować.

Wszystko sprowadza się do tego, że teraz wreszcie czuję, że jak już raz na jakiś czas się wystroję i założę np. sukienkę z dużym dekoltem, to wiem, że robię to dla czystego fanu, dla frajdy z przebrania się, dla zdjęcia, na którym wyglądam inaczej niż zwykle.

Przestałam natomiast przejmować się tym, że nie jestem wystarczająco wystrojona lub „atrakcyjna” na zwykłym spotkaniu, spacerze lub imprezie u znajomych. Kompletnie olałam to, co sobie inni o mnie pomyślą, gdy mnie zobaczą w dzianinowych spodniach, T-shircie i bez makijażu na mieście.

Fuck it – jak powiedział mój arystokratyczny znajomy, gdy kiedyś zastanawiałam się, którym sztućcem zjeść wykwintną potrawę w drogiej restauracji – eat it with your hands. Można wybrać pragmatyzm ponad zwyczaj, wygodę ponad estetykę. Pieprzyć konwenanse! Tyle że do takiego podejścia trzeba czasem dojść we własnym tempie i we własnym momencie. U mnie to się stało po trzydziestce.

A przecież i tak nie jestem jeszcze (bo może kiedyś będę) tak odważna, by np. przestać golić sobie nogi, pachy i bikini. Ale można się nie golić. I można być kobietą z owłosionymi nogami. Nie trzeba, ale można. I nie pozwól sobie wmówić, że jest inaczej. :)