Co ty wiesz o martwieniu się…

Zanim zostałam mamą, wiodłam iście bezstresowe, lekkie i przyjemne życie. Oczywiście wtedy o tym nie wiedziałam. Wydawało mi się, że się martwię, ale tak naprawdę miałam po prostu momenty zadumy. Wydawało mi się, że się czasem boję, ale w rzeczywistości nie bałam się wcale. Co to lęk poznałam dopiero po porodzie. Niedługo po wyjściu ze szpitala zaczęłam się bać, że ten zły, okrutny świat – na jaki wydałam mojego niewinnego i bezbronnego syna – ma milion sposobów na skrzywdzenie mojego potomka i trzeba mieć niebywałe szczęście, żeby w ogóle przeżyć swoje dziecko.

MR zawsze twierdziła, że kobiety mają większą fantazję od mężczyzn i dlatego między innymi mają większą przeżywalność na drodze. Bo taka kobieta, dodając gazu, wyobraża sobie od razu wszystkie możliwe efekty tej decyzji i w głowie przepracowuje każdy z tych scenariuszy. Że pójdzie guma i wpadnie w drzewo. Że z przeciwka jedzie tir, którego kierowca jest pijany i w nią wjedzie. Że kierowca przed nią nagle zahamuje. Że za zakrętem są rozkopy i ona nie zdąży zahamować. Te z hiperwyobraźnią potrafią nawet zabezpieczyć się na wypadek zepsutego helikoptera, który niespodziewanie rozbije się na drodze. Oczywiście nie jest to pełne zabezpieczenie, tylko zwykłe wzięcie pod uwagę takiej możliwości i przepracowanie w myślach kroków, jakie się podejmie, jeśli dana sytuacja zaistnieje. Kobieta myśli o takich ewentualnościach dość szybko, jednocześnie odgrywając w głowie kilkadziesiąt scenariuszy. W większości przypadków kończy się po prostu na zdjęciu nogi z gazu.

Teraz to wszystko ma sens. Jako matka muszę przecież przewidywać nieprzewidywalne, więc całe życie treningu teraz się do czegoś przydało. Tylko czemu, do cholery, muszę się tak wszystkim zamartwiać!

Od narodzin Conana kilkanaście razy już wchodziłam w internet, w poszukiwaniu informacji na temat jego kaszlu, krostek na skórze, temperatury stóp i ciemniejszej plamie na nodze – za każdym razem oczywiście dochodząc do informacji, że to rak mózgu. Aktualnie jestem na etapie okropnej choroby neurologicznej, która grozi Conanowi, ponieważ ma znamię „cafe-au-lat”, czyli właśnie tę ciemniejszą plamę, ale to cholerstwo się może objawić dopiero po pięciu latach albo i dziesięciu, co oznacza pięć lub dziesięć lat nerwów przecież. I nie dociera do mnie, że najprawdopodobniej znamię jest niegroźne. Martwię się.

Nie byłam w stanie obejrzeć do końca filmu Chappie. Familijnego filmu o robocie. Dlaczego? Bo biednego Chappiego o dziecięcej „osobowości” w którymś momencie biją źli ludzie. A ja wtedy od razu wyobrażam sobie Conana bitego przez złych ludzi i mi pęka serce. Nie mogę oglądać żadnych filmów, historii i wiadomości o okrucieństwie wobec dzieci, a nawet niektóre teksty psychologiczne są dla mnie trudną lekturą, bo przecież poza dobrymi przykładami („przytulaj swoje dziecko”) są też te negatywne („odkładane na łóżko lub do kołyski dziecko nie wie, że odkładasz je tam na chwilę. W jego głowie rodzi się lęk, że je tam zostawisz i całe jego stado pójdzie dalej, a ono zostanie tu samo, bez mamy i umrze z głodu i z rozpaczy”).

Wyobrażam sobie codziennie, z każdą chwilą spędzoną z dzieckiem, co ono tam sobie myśli w główce. Staram się przypominać swoje własne, pierwsze emocje i dlatego nie umiem „przetrzymać” rozpaczliwego płaczu dziecka. Wiem, że ono NAPRAWDĘ się boi i NAPRAWDĘ tęskni, nawet jeśli fizycznie nie dzieje mu się krzywda. Pamiętam doskonale, jak jako mała dziewczynka, jeszcze w wózku – gondoli, świadomie zobaczyłam niebo. Stało się to z momentem odsłonięcia tego wózkowego daszka znad mojej głowy, a mama spacerowała ze mną wtedy po parku. Zobaczyłam to wielkie, bezkresne niebo i poczułam, że ono mnie zaraz wciągnie, wyssie z tego wózka i wpadnę w tę bezkresną przestrzeń, z dala od mamy. Zaczęłam rozpaczliwie płakać i uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy mama wzięła mnie na ręce i mocno przytuliła. Ale zanim to zrobiła, próbowała mnie uciszyć bujaniem wózka i tym „szszszsz…”, którym zwykle uciszamy dzieci. To było okropne. Chciałam jej powiedzieć, czego tak naprawdę się boję, ale nie umiałam. I nie potrafiłam też opanować płaczu. Nie wiem, ile mogłam mieć, ale pewnie koło roku. Wyrzucałam ręce do góry i w poprzek, próbując oprzeć się tej wciągającej otchłani nieba. Pamiętam ten moment.

Pamiętam też, jak jako dwu, może trzylatka, najadłam się tabletek z fluorem, które sprowadziliśmy ze Szwecji i które uchroniły mnie przed okropną fluoryzacją w przedszkolu. Tabletki były drobne, białe i słodkie. W słoiczku były ich setki. Uwielbiałam je. Kiedyś dorwałam się do słoiczka i pod nieobecność mamy zaczęłam jeść. Gdy mama znalazła mnie w pokoju opychającą się tabletkami, nie wiedziała, ile ich tak naprawdę zjadłam. Zawiozła mnie od razu do szpitala na płukanie żołądka. Procedura nakazywała wtedy odseparowanie dziecka od rodzica, więc praktycznie wydarto mnie z ramion mamy i doskonale pamiętam do dziś tę noc, którą spędziłam samotnie w szpitalu. Pamiętam, jak obce baby ważyły mnie, sadzając mnie gołą i płaczącą na zimnej, metalowej wadze. Pamiętam, jak bez jakiegokolwiek uprzedzenia wpychano mi rurkę do gardła (zakładając najwyraźniej, że takie małe dziecko i tak nic nie musi wiedzieć, bo i tak trzeba mu zabieg zrobić). Pamiętam, gdy strasznie się bojąc, spędziłam sama w łóżeczku szpitalnym noc, i że strasznie chciało mi się pić, ale bałam się poprosić o coś do picia przechodzące kobiety, bo one były takie nieprzyjemne. W końcu odważyłam się powiedzieć „pić” do młodego lekarza, który przechodził obok. Dał mi odrobinę wody w takim naparstku jak do tabletek. Dobry facet.

Gdy więc patrzę na mojego synka, staram się antycypować wszystkie jego potrzeby. Wiem, że nie umie o nic poprosić ani na nic narzekać. Wiem, że nie panuje jeszcze nad ruchem rąk, nad mimiką, głową i …no cholera, nad niczym właściwie jeszcze nie panuje. Jego jedynym językiem jest płacz i ostatnio coraz częściej pojawiający się uśmiech. Dlatego poddaję się instynktowi i jestem cała dla niego, zawsze i wszędzie. Jeszcze rok temu nie sądziłam, że będę mogła pokochać człowieka, który budzi mnie 5 razy na noc, ale jednak można. I można się nie wkurzać, tylko wstawać, przewijać, karmić i być przy tym obłędnie szczęśliwym, bo on się tak ładnie uśmiechnął z cyckiem w ustach.

Tylko jeszcze, żebym nie musiała tak się o wszystko martwić, to by było super. Gdybym nie widziała codziennie najczarniejszej możliwej przyszłości, gdybym nie musiała wyobrażać sobie wszystkich chorób i możliwych śmierci, jakie czyhają na Conana. Gdybym tylko potrafiła sobie wyłączyć ten głupi lęk, gdy leżymy bezpiecznie w domu, w ciepłym pokoju i miękkim łóżku. Nie. No nie umiem.

Bo przyjdzie wojna przecież.
Bo zachoruje.
Bo zginę w wypadku.
Bo będzie się bał i mnie przy nim nie będzie.