Wyjechać

Kocham Warszawę. Kocham jej cwaniactwo, koloryt, tajemniczość, nocny tryb życia i nawet żuli warszawskich uwielbiam niezmiernie, zwłaszcza gdy – tak jak wczoraj – zagadują do mnie w pięciu językach jednocześnie i chętnie opowiadają o swojej ex-karierze naukowej. Uwielbiam ją za dnia, gdy z uporem maniaczki nalega, bym spóźniła się na umówione spotkanie z centrum, zsyłając mi czerwone światła, korki czy inne zalane tunele wzdłuż Wisły. Lubię jej nieprzewidywalność, gdy otwiera przede mną drzwi do knajpy, w której człowiek czuje się jakby go cofnięto do dwudziestolecia międzywojennego – te same drzwi, które latami mijałam, idąc zupełnie gdzie indziej i nie mając pojęcia o istnieniu tego barowego wehikułu czasu. Kocham jej eklektyczną architekturę, stare kamienice, nowoczesne wieżowce, śmierdzące dworce, nową starówkę i depresyjne blokowiska. Lubię to, że mam tu wszędzie blisko i lubię to, że wszędzie jest daleko (bo dłużej mi zajmuje dojazd na Mokotów niż wyjazd do Łodzi). Tutaj ginę w tłumie miejscowych, słoików i obcokrajowców, ale nie ma takiego dnia, żebym kogoś znajomego nie spotkała na ulicy. A barmani wiedzą, co mi lać do szklanki, gdy się pojawiam przy barze. Naprawdę kocham to miasto.

Ale czasem mam dość. I chyba nie Warszawy. Może to nawet nie jest kwestia tego kraju  (choć ostatnio zostałam zmuszona do przeglądania informacji politycznych i chyba mi się dłoń na twarzy odcisnęła od facepalma). Może każdy, gdziekolwiek żyje, miewa dość. Może to normalne, że ma się ochotę pokazać faka ZUSowi, klientom, pracownikom, szefom, listonoszowi a nawet rodzinie, spakować się w jedną walizkę i kupić bilet w jedną stronę. Tylko jakoś nikt tego nie robi. Zawsze kupujemy w obie strony. Tak jest taniej.

Moja koleżanka pół roku temu wyjechała na Maltę. Wzięła męża i syna, spakowała połowę swojego dobytku, drugą połowę sprzedała i kupiła dom na wyspie. Mieszka tam teraz, robi torebki, kolczyki. A w Polsce pracowała była przy eventach z największymi agencjami reklamowymi. Miała dość. I wyjechała. Teraz publikuje na fejsie zdjęcia, jak remontuje sobie dom z widokiem na zatokę. Skromny dom. Ale taki, za który większość krawaciarzy dałoby się pokroić, siedząc przy tych swoich biureczkach w ołpenspejsie.

U mnie też pojawiła się propozycja wyjazdu. Może nic z niej nie wyjdzie, ale włożyłam już ją sobie do łba i tak siedzi tam, budząc oburzenie rozsądku i paru znajomych. Chodzi o rok na innym kontynencie, gdzie miałabym pracować przy filmie dokumentalnym. No i gdzie ty będziesz na tyle jechać? Po co? I co z tego, ze za darmo podróż. Zmarnujesz ten rok, wyjmiesz go sobie z życia. A potem wrócisz i co? Wyjąć sobie ten rok z życia? A może właśnie dołożyć sobie ten rok do życia? Bo podróż jest jego kwintesencją.

Zostawiam to losowi. No bo przecież może tak się zdarzyć, że budżetu nie będzie. Albo innego operatora wezmą. Łatwiej to tak zwalić na los niż samemu podjąć decyzję. Ot… tak wyszło, że nie wyszło. Ale przecież ja nie zrezygnuję, bo bym sobie pluła w brodę, że nie wykorzystałam okazji, pókim młoda, zdrowa i bezdzietna. I już w dzieciństwie sobie postanowiłam, że nigdy nie będę rezygnować z wyzwań. Tak. Zostawię to losowi. Może za pół roku opublikuję wpis z drugiego końca świata. A może puszczę kolejną relację z warszawskich barów.

A teraz po prostu marzą mi się Bieszczady. Jutro pewnie mi przejdzie, ale dziś… dziś widzę się w małym domku z kominkiem, z psem grzejącym stopy, z aparatem w dłoni, z książką na trawie, z głową w chmurach, z herbatą w kubku i z mężczyzną w łóżku. Tak. Nawet bez internetsów. Wystarczy mi widok za oknem i cisza, w której usłyszę bicie własnego serca.