Najpiękniejszą chwilą po drugim porodzie było coś, co wydarzyło się 2 dni później.

Pierwszy poród zaskoczył mnie momentem, gdy usłyszałam pierwszy krzyk syna. Nie spodziewałam się tej emocjonalnej bomby, która we mnie wybuchła. No po prostu zalało mnie tsunami miłości, która trzyma do teraz, więc już 3 lata. Drugi poród był inny – nie tylko dlatego, że tym razem udało mi się urodzić naturalnie, bez cesarskiego cięcia. Po prostu odszedł element zaskoczenia. Tym razem już wiedziałam, że szaleńczo pokocham moje dziecko, gdy przyjdzie na świat. Dlatego – choć kocham go dokładnie tak samo mocno jak pierworodnego – ta miłość zaczęła się spokojniej, bez niespodzianki, ot tak, jakby ktoś mi włączył w głowie światło prostym przełącznikiem i już. Pstryk. Kocham. Łatwizna.  Wszyscy to wiedzą, Khaleesi.

Zmęczona po bardzo długim i wyczerpującym porodzie, po prostu tuliłam Niedźwiadka do piersi, mogłabym życie za niego oddać i – podobnie jak za pierwszym razem – zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że gdy był w moim brzuchu, nie czułam tego jeszcze.

Ale najpiękniejsza chwila nadeszła dwa dni później.

I żeby Wam o niej opowiedzieć, muszę wspomnieć o ostatnich 3 latach (z naciskiem na ostatnie 9 miesięcy).

Otóż Kociopełek jest dzieckiem wychowanym w różowym, cieplutkim kiślu miłości. Uwielbiany przez rodziców, babcie i wszystkich chrzestnych (ma ich sporo), karmiony piersią dotąd, dokąd chciał, dużo noszony, tulony i od maleńkości uczony, że jest człowiekiem, któremu należy się szacunek i akceptacja. Niby spoko. Niby tak powinno być.

Ale jednak jak w ten mięciutki świat jedynaka (bo jednak na co dzień Kocio jest bez innych dzieci) wsadzimy nowego braciszka, to może pojawić się zazdrość i poczucie odrzucenia. Na zasadzie kontrastu chociażby.

No i tak właśnie w ciągu ostatnich 9 miesięcy staraliśmy się nie łączyć różnych ciążowych niedogodności z przychodzącym na świat Niedźwiadkiem, ale i tak Kocio był do młodszego z góry nastawiony negatywnie. Mówił, że nie chce braciszka. Że co ja sobie w ogóle wyobrażam. Że ok, przestał niby pić mleko półtora roku temu, ale cycki są wciąż jego. I on nie zamierza patrzeć, jak jakiś noworodek będzie u mamy ciągle na rękach chodził, jak jakiś papież czy coś, z wkładką laktacyjną na głowie (kto pamięta, ten pamięta ;)).

No mniej więcej. Tylko tak przekładając to na język trzylatka. ;)

Nauczona doświadczeniem wiem też, że rodzeństwo niby się kocha, ale tylko na zdjęciu dla mamy albo jak już skończy 20 lat. A wcześniej są różne przypadki, łącznie z tym (teraz będzie seria true stories od moich słuchaczek z instastories), że… siostra brata po narodzinach na parapet wystawiła, że brat bratu policzek z łuku przebił, że ktoś komuś T-shiirt na skórze prasował żelazkiem i w ogóle same przyjemne objawy braterskiej lub siostrzanej miłości, których jednak wolałabym u moich synów nie obserwować.

Dlatego jak nie mogłam nosić Kociopełka i ten pytał dlaczego, to tłumaczyłam, że lekarz zabronił albo że nie mam siły – nigdy że „nie mogę, bo jestem w ciąży z Niedźwiadkiem”.

I jak tłumaczyliśmy, że mama pojedzie do szpitala i potem w połogu będzie praktycznie uziemiona w sypialni, to nie dlatego, że „Niedźwiadek będzie tego wymagał”, tylko dlatego, że po ciąży kobieta musi dojść do siebie. Wiecie, cała masa tricków i kombinacji językowych, tylko po to, by Kocio nie znienawidził braciszka już na wstępie.

Ale i tak się bałam, że będzie źle. No bo my np. z Kociem śpimy. To znaczy on czasem zasypia w swoim łóżeczku, ale jak się w nocy budzi z jakimś lękiem (co jest normalne u dzieci do ok. 5 roku życia), to przyłazi do nas, pakuje się na środek łóżka i do rana śpi z nami. A jak mu się pić zachce, to siada, prosi mnie o wodę, a ja sięgam po butelkę z wodą na stoliczku z mojej strony łóżka i mu podaję. Tak jest skubany do tego przyzwyczajony, że jak mi się czasem zdarzy wody zapomnieć postawić, i on się zbudzi, i ja mu mówię, że wody nie ma, że mama śpiąca, że jutro mu dam, to on zaspany w środku nocy wstaje, idzie do kuchni, bierze kubek, nalewa wody, idzie z tą wodą na górę, stawia na stoliczku, pakuje się do łóżka, potem siada i jeszcze raz prosi mnie o wodę, żebym mu podała. I podaję. :)

No a jak już Niedźwiadek się urodzi, to przecież będę z nim spać, a Kocio… no właśnie… albo musi już zostać w swoim łóżeczku, albo z tatą spać, bo w sumie i tak nie ma sensu, żeby się cała rodzina nocą budziła milion razy.

No dobra. To teraz jest już Niedźwiadek na świecie. Po dwóch dniach wypuszczają mnie z nim ze szpitala, Seba pakuje nas do samochodu, jedziemy po Kocia, który do tej pory był u babci.

Przyjeżdżamy i teoretycznie oczom moim się ukazuje obrazek z bajki, bo oto mój trzyletni syn stoi przed domem babci, w obu rączkach trzymając zawiązany wstążką pakunek, do którego przywiązany jest balonik, wysuwa rączki przed siebie i mówi, że to dla Niedźwiadka.

Z jednej strony awwwwww, słodko i w ogóle. Z drugiej strony wszyscy wiemy, i ja, i Kocio, i cała zebrana publiczność, że to jest taki wyreżyserowany gest. I brawo dla babci, że udało jej się do tego etapu dojść (a zaczynaliśmy od „zabawki dla Niedźwiadka? NIE! Wszystkie zabawki są dla Kociopełka!!!!„), ale to jeszcze nie był ten moment, który mnie wzruszył. Ani piętnaście minut potem, gdy Kocio był spytany, czy przytuli braciszka, ale pokręcił głową i schował się za tatę. Bał się go dotknąć. Magia to się wydarzyła kilka godzin później, gdy już wszyscy wsiedliśmy do samochodu, pojechaliśmy do domu, obaj chłopcy w tym samochodzie posnęli, a Kociopełek został przeniesiony do łóżeczka.

Północ.

Leżę w łóżku ze śpiącym Niedźwiadkiem. Obok w łóżeczku śpi Kociopełek. W pewnym momencie wstaję, żeby pójść do łazienki. Na chwilę. Wracam, oczy przyzwyczajają mi się do półmroku i nagle widzę, że w czasie, gdy byłam w łazience, Kocio się obudził, wyszedł z łóżeczka, położył się na moim miejscu obok Niedźwiadka i tak leży.

Siadam obok niego, on sobie zdaje sprawę, że to ja, więc mnie mocno chwyta za rękę, przytulamy się. Nagle czuje na ramieniu rączkę brata.

– Och! Kto to?!
– To Niedźwiadek.
– Przestraszyłem się – ma oczy jak pięciozłotówki. Nawet w nocy widzę, jak się błyszczą. Przytulam go jeszcze raz, uśmiecham się i głaszczę po głowie. W tym czasie Niedźwiadek przeciąga się i znowu dotyka Kociopełka.
– Niedźwiadek mnie dotyka! – komentuje szeptem przejęty Kocio.
– Tak, przeciąga się. – Kładę się po drugiej stronie Niedźwiadka, żeby obserwować ich obu. Kocio przewraca się na bok i obserwuje noworodka. W końcu niepewnie wyciąga rączkę i delikatnie gładzi go po włosach.
– Delikatnie, żeby się nie stłukł – komentuje.

Zdaję sobie sprawę, że te wszystkie pogadanki o noworodkach, które mu wcześniej serwowaliśmy i byliśmy przekonani, że wpadają lewym a wypadają prawym uchem – jednak do niego dotarły. I właśnie je sobie przełożył na własny język, porównując noworodka do delikatnej porcelany ;)

Leżymy tak i gadamy przez kilka minut. Szeptem, spokojnie, nie budząc najmłodszego. W końcu Kocio siada i mówi:
– Chcę się napić wody.
Ja już w myślach widzę, jak będzie mnie męczył, żebym mu podała tę wodę, ale on sam wstaje, podchodzi do stoliczka, bierze wodę i pije. Pierwszy raz nie prosi  mnie o to. Przecież teraz to on jest na skraju łóżka. A ja leżę obok Niedźwiadka. Więc nie mogę mu podać. Proste, nie?
– Mogę też się napić? – pytam.
– Proszę – podaje mi butelkę. A gdy kończę pić, zabiera mi ją z ręki i odstawia na stoliczek.

Niedźwiadek zaczyna się lekko przebudzać. Kwili przez chwilę. Kocio robi zatroskaną minę.
– Oj… Płacze. Czemu płaczesz? – głaszcze go po głowie. On też jest pytany i głaskany za każdym razem, gdy płacze.
– Chyba jemu też chce się pić. Ale on pije z piersi mamy.
Kocio spokojnie obserwuje, jak karmię małego. W jego oczach nie widać zazdrości, nie widać odrzucenia, tylko czystą ciekawość, ostrożność i czułość.

To była jedna z najpiękniejszych nocy mojego życia.

Joanna Jaskółka, czyli Matka Jest Tylko Jedna, opisała niedawno na swoim fanpage’u piękną scenkę, z której zapadło mi w pamięć jedno zdanie:

„Spijam śmietankę”.

Bo czasem mam wrażenie, że te nasze rodzicielskie starania, tłumaczenia, świecenie dobrym przykładem, pokazywanie dobrych manier, empatyzowanie z dzieckiem i konsekwentne wyznaczanie granic… to wszystko na nic, że nic nie trafia, że to orka na ugorze, i po co nam to wszystko, przecież łatwiej włączyć youtuba, olać zasady, nie pilnować się i niech się samo chowa. Ale potem przychodzi taka chwila jak ta druga noc po porodzie i wiem, że warto. Dla tej śmietanki :)

PS. Tak, wiem, pewnie i tak go w końcu wystawi na parapet. Ale dajcie mi się nacieszyć pięknym początkiem. ;)