Nie przytulam pacjentów – wywiad z psycholożką Magdaleną Kaczmarek

Dziś mam dla Was wywiad z dr Magdaleną Kaczmarek. O pracy psycholożki, jak to naprawdę wygląda, z jakimi przypadkami zetknęła się na oddziale zamkniętym oraz jak udaje jej się zachować dystans, pracując z ludźmi umierającymi na raka.

Jest doktorą psychologii z renomowanego Max Planck Institute, absolwentką SWPS, na Harvardzie gościli ją jako visiting resercher, obecnie pracuje jako psychoonkolożka, właśnie przechodzi szkołę terapeutyczną w Jenie, uczy studentów medycyny, jak rozmawiać z pacjentami, pochodzi z polsko-niemieckiego domu, więc jest dwujęzyczna, a dodatkowo biegle włada hiszpańskim i angielskim  – a prywatnie moja przyszywana siostra, której zamiłowanie do różowości i Hello Kitty znosiłam dzielnie przez 5 lat mieszkania razem. Straszny kujon (obie moje siostry niestety pod tym względem budzą same kompleksy wśród normalnych ludzi), lubi wszystkich i wszyscy lubią ją, bo ten uśmiech, ciepło i serdeczna troska o innych po prostu nie pozostawia nam wyboru.


– Do mojej koleżanki zadzwoniono w nocy, żeby przyszła do szpitala. Młoda matka urodziła zdrowe bliźnięta, które zmarły pierwszej nocy. Lekarz zadzwonił po psychologa, bo matka płacze. No płacze. Straciła dzieci. Oczywiście, że płacze. Lekarze mają tendencję do wzywania pomocy psychologicznej w każdej sytuacji, która ujawnia jakiś problem natury emocjonalnej, tak jakby chcieli, żeby psycholog naprawił problem, który nie jest medyczny. A my nie możemy naprawić tego, że matka cierpi po utracie dzieci. Nie możemy sprawić, żeby nie płakała. Nikt nas nie uczy, jak pomóc w takiej sytuacji, jak rozmawiać z taką kobietą, gdy nagle dostajemy wezwanie do szpitala. Jedyne, co możemy, to …być. No więc jesteśmy. Siedzimy tam. I tyle. Jeśli ktoś chce rozmawiać, to słuchamy. Ale nie zabierzemy bólu.

– To czym psycholog różni się od przyjaciela?

– Tym, że umiemy wytrzymać to „bycie”. Bo nie każdy umie. Nie każdy umie po prostu być i słuchać, gdy druga osoba płacze, krzyczy, przyznaje się do trudnych emocji. Większość w takiej sytuacji próbuje uciec albo załagodzić ból przyjaciela. Mówi, że będzie dobrze, żeby się nie martwić, że płacz nic nie da. Albo siedzi jak na szpilkach, a przy kolejnym zaproszeniu używa wymówki, żeby nie musieć tego znosić, bo to jest po prostu trudne. A psycholog słucha, niczego nie narzuca i tą spokojną obecnością daje cierpiącej stronie do zrozumienia, że jej emocje są czymś akceptowalnym, normalnym, że nie ma w nich nic złego. Tak, to normalizowanie emocji jest lwią częścią mojej pracy. Czasem nawet zastanawiam się, czy nie napisać książki pod tytułem „Czy to normalne, że…”. Mam wrażenie, że ludzie tego właśnie najbardziej potrzebują od psychologa.

– Być, słuchać i dać do zrozumienia, że to normalne. To wystarcza, żeby pomóc w bólu?

– Tak.

– Możesz jeszcze przytulić.

– Ja nie przytulam pacjentów.

– Nie wolno ci?

– Nikt mi tego nie zabroni, ale po prostu tego nie robię.

– Dlaczego?

– Bo lubię ten dystans. Kiedyś krzywo patrzyłam na lekarskie kitle i wyobrażałam sobie, że ja takiego mundurka nosić nie będę. A dziś jestem wdzięczna za to, co on mi daje. Bo on sprawia, że między mną a pacjentem jest pewna granica i on na przykład nie próbuje się do mnie przytulać, gdy jest mu smutno. Czuje, że to by było nie na miejscu. Ja też czułabym, jakbym przekraczała jakąś granicę. Bo to jednak jest dość osobista bliskość, przytulanie kogoś. Od tego są bliscy, rodzina, przyjaciele. Ja mogę trzymać za rękę lub pogłaskać po ramieniu.

– Takie „there there”, będzie dobrze. To wystarcza?

– Tak, bo psycholog nie jest od tego, żeby wziać na siebie ból pacjenta. Jest od tego, żeby pacjent sam nauczył się, jak poradzić sobie z tym bólem i żeby dał sobie prawo do jego wyrażania. Często płaczą u mnie dorośli mężczyźni, którzy nie płakali od dziecka. Bo tak ich wychowano, że mężczyźnie płakać nie przystoi. Są tym swoim płaczem trochę zawstydzeni, komentują go słowami „co pani ze mną robi”, ale potem przyznają, że jest im lepiej i że to im bardzo pomogło. W każdym razie psycholog nie jest od tego, żeby w magiczny sposób zabrać ból. My tylko towarzyszymy, pomagamy odkryć nową perspektywę.

Fot. Ewa Dudek.

– Ale w trakcie terapii przecież musisz być empatyczna jako psycholog. Czy to nie polega na tym, by próbować czuć to samo, co pacjent?

– W języku niemieckim są takie dwa słowa, których nie znajduję w Polszczyźnie. Tu jest tylko „współczucie” – Mitfühlen. A tam mamy też „współcierpienie” – Mitleiden. I my, jako psychologowie, nie możemy współcierpieć z pacjentem. Możemy tylko współczuć. Dzięki temu jesteśmy w ogóle w stanie wykonywać swoją pracę.

– Zawsze się udaje?

– Nie zawsze. Np. kiedyś jeden z moich pacjentów, chory na raka, starszy człowiek, uratował małego, zranionego ptaszka. Opiekował się nim, dbał o niego, w końcu ptaszek wyzdrowiał. Ale przy próbie wypuszczenia na wolność, nie chciał odlecieć. Wzlatywał w powietrze, po czym wracał na ramię swojego opiekuna. Ten człowiek był ciężko chory, w depresji, a jego żona cierpiała na alzheimera, ale gdy opowiadał o ptaszku, oczy mu się świeciły. Widać było, że dzięki temu zwierzątku odnalazł jakiś sens życia i bardzo się cieszyłam, że ma takiego przyjaciela. A potem, na którymś kolejnym spotkaniu opowiedział mi, że przypadkiem zatrzasnął drzwi w momencie, gdy ptaszek chciał wlecieć do pokoju. Oczywiście śmierć na miejscu. To było tak smutne, że poleciały mi łzy.

– Podczas spotkania z nim?

– Tak. No ale co mogę zrobić. Historia była wzruszająca, to się popłakałam. Nie był to szloch, ale miałam mokre oczy. Gdyby pacjent spytał, czy psycholog powinien w tym momencie płakać, odpowiedziałabym zgodnie z prawdą, że ma do tego prawo.

– A do czego psycholog nie ma prawa?

– Do świadomego przekraczania pewnych granic. Np. nie wolno nam się kontaktować z pacjentem ani z jego rodziną, jeśli to nie oni wykonają pierwszy krok. Dam ci przykład. Kiedyś inny umierający na raka pacjent pochwalił mi się swoimi obrazami. Był malarzem. I naprawdę pięknie malował. Pokazał mi na komputerze kilka prac w momencie, gdy przebywał w szpitalu, na onkologii, praktycznie czekając na śmierć, bo niewiele można było już zrobić z jego chorobą. Zasugerowałam, że te obrazy fajnie by wyglądały na ścianach pokoju. Odparł, że byłoby świetnie i na pewno lepiej by się czuł w tym szpitalnym wnętrzu. „Myśli pani, że to możliwe?” spytał. A ja poszłam sprawdzić. Udało mi się załatwić u ordynatora zgodę na to. Ale niestety zanim zrealizowaliśmy plan, ten człowiek umarł. Miałam potem wielką ochotę zadzwonić do jego córki i opowiedzieć o tym planie z obrazami i może – kto wie – jednak to zrobić, za jej zgodą oczywiście. Ale nie mogłam. To by było zaspokojenie mojej potrzeby, a nie potrzeby pacjenta. Już abstrahując, że to nie ona była moją pacjentką, tylko jej ojciec – sama chęć zadzwonienia do niej wynikała z tego, że to ja potrzebowałam jakiejś klamry, zamknięcia, zakończenia tej sprawy. Nie ona. I oczywiście nie on. Na tej samej zasadzie psycholog nie powinien wypytywać pacjenta o różne sprawy tylko dla zaspokojenia swojej ciekawości. Pytania muszą wynikać z troski o stan pacjenta i pojawiać się dla dobra terapii. Nie dla dobra psychologa.

– Pracujesz jako psychoonkolog. Czyli zajmujesz się pacjentami chorymi na raka, często tymi w fazie terminalnej. Wracając do tego zawodowego dystansu – to jest właśnie przykład pracy psychologa, gdzie on się bardzo przydaje, prawda?

– Tak. W mojej pracy widzę ludzi strasznie poranionych, umierających, ludzi z bardzo trudnymi życiorysami – na oddziale laryngologicznym dużą część pacjentów stanowią ci, którzy całe życie pili i palili, nierzadko z powodu środowiska, w jakim się wychowali lub trudnej sytuacji życiowej. Moi pacjenci umierają. Gdybym ich przytulała, angażowała się emocjonalnie, współcierpiała z nimi, byłabym wrakiem człowieka.

– Czy na psychologii, podczas studiów, uczyli was higieny pracy? Czyli właśnie tego, jak sobie radzić z trudnymi pacjentami, jak zachować dystans, jak oddzielić pracę od domu?

– Nie. A przynajmniej nie przypominam sobie tego.

– Naprawdę? Przecież to jest, zdawałoby się, taki niezbędnik. Budowlaniec musi odbębnić swoje BHP i zawsze pamięta o kasku na placu budowy. A psycholog powinien mieć swoje narzędzia. Np. sugestię, żeby w ramach możliwości, nie robić sobie gabinetu w domu, tylko gdzieś indziej. Żeby mu było łatwiej „wyjść z pracy”.

– Kitel lekarski, czyli mój uniform, to jest jeden ze sposobów. Zakładam go, jestem psychologiem. Ściągam go – przestaję nim być. Do pracy mam 3 kilometry. Prawie nigdy nie jadę autobusem, gdy wracam do domu. Chodzę. I na początku myślę o moim dniu, o pacjentach, o trudnych przypadkach. Wyrzucam to z głowy. Gdy jestem pod moimi drzwiami, myślę już tylko o spotkaniu z przyjaciółmi lub o tym, co zjem na kolację.

– Dosłownie „wychodzisz” z pracy.

– Tak. Chodzę też na siłownię, na taniec. Gdzieś trzeba wypalić ten kortyzol. No i co czterech pacjentów, których przyjmuję prywatnie, mam superwizję. Czyli to ja spotykam się z psychologiem i opowiadam mu o mojej pracy.

– No właśnie. Bo ty przecież skończyłaś 5 lat psychologii w Warszawie, potem poszłaś do szkoły terapeutycznej w Jenie, również pięcioletniej. W międzyczasie zrobiłaś doktorat, pracowałaś na oddziale zamkniętym, skończyłaś roczny kurs zakończony certyfikatem psychoonkologa, teraz przyjmujesz pacjentów, ale tak naprawdę nie jesteś jeszcze terapeutą.

– Jeszcze nie, bo jeszcze nie dostałam tzw. aprobacji (przyp. Pełne prawo do wykonywania zawodu). To ten ostateczny krok po szkole terapeutycznej i praktyce. Myślę, że za jakieś 3 lata się uda.

– Strasznie długa ta szkoła terapeutyczna, biorąc pod uwagę, że skończyłaś 5-letnie studia psychologiczne na SWPS. Na czym polega ten drugi etap?

– No właśnie, może to kogoś zainteresuje, bo wiele ludzi myśli, że wystarczy skończyć zwykłe 5 lat psychologii, by potem przyjmować ludzi w gabinecie i pytać, jak się czują. :) Szkoła terapeutyczna to 600 godzin teorii, 120 godzin własnej terapii, 1200 godzin praktyki na oddziale psychiatrycznym, 600 godzin praktyki na oddziale psychosomatycznym, 600 godzin terapii ambulatoryjnych, 120 godzin superwizji, 930 godzin dodatkowego kształcenia we własnym zakresie, np. konferencje, seminaria, doktorat lub specjalizacje. Na końcu wielki egzamin: 3 godziny pisemnego, 6 opisów i analiz przeprowadzonych przez siebie terapii (każdy na 20 stron) oraz ustna obrona. Taka szkoła kosztuje 18 tys. Euro.

– A jak już to się skończy, to otworzysz własny gabinet?

– Nie wiem.

– Nie chciałabyś? Takie rozmowy ze zwykłymi ludźmi to chyba lżejsza praca niż oddział onkologii w szpitalu? No i lepsze pieniądze.

– Nie chcę pracować głównie dla kasy. A co do tej „łatwiejszej pracy”, to nie zawsze tak jest. Czasem cierpienie fizyczne łatwiej znieść niż to psychiczne. I łatwiej się o nim słucha. Miałam kiedyś pacjentkę, młodą, piękną kobietę z dobrą pracą. Jej problemem były zaburzenia odżywiania. Miała anoreksję od dzieciństwa i nawet dziś, jako dorosły człowiek, wciąż waży za mało. Kiedyś powiedziała mi „pani nie rozumie, jak to jest być grubym! Czy wie pani, że raz ważyłam aż 65 kilo?!”. Miałam ochotę jej odpowiedzieć „bitch please, gdzie masz oczy. Czy ty w ogóle widzisz, jak ja wyglądam?”…. :)

– Rozmarzyłam się …65 kilo ważyłam ostatnio 3 lata przed ciążą!

– No właśnie. A ona nie widziała tuszy we mnie, nie widziałaby jej w tobie. Tylko na siebie tak patrzyła. I patrzy nadal. Jej ojciec zostawił kiedyś ją i jej matkę. Po prostu odszedł. I matka tłumaczyła to później, że „zostawił mnie, bo byłam gruba”. Więc co zrobiła mała dziewczynka? Postanowiła być chuda dla tatusia, żeby ją chciał, jak kiedyś wróci, albo jak ona go odnajdzie. To się stało po wielu latach. I oczywiście nic to nie zmieniło. Choć dorosła kobieta już wiedziała, tak racjonalnie wiedziała, że ojciec odszedł nie dlatego, że z mamą było coś nie tak, tylko dlatego, że był dupkiem – to gdzieś w jej głowie się zakodowało, że trzeba być chudą, żeby nie zostać samej.

– Inna dziewczyna na taki tekst matki zareagowałaby pewnie inaczej. Powiedziałaby „mamo, odszedł, bo cię nie kochał”. Nie utkwiłyby jej tak bardzo w głowie słowa matki.

– Tak, zdrowa dziewczynka tak by może zrobiła. Ale ona nie była zdrowa. Jej matka często manipulowała nią w dzieciństwie. Jeśli mała nie chciała czegoś zrobić, odrobić lekcji, posprzątać, to matka mówiła „tak? To ja rozpowiem wszystkim w szkole, że tam na dole wychodzą ci robaki!”. A kiedyś zakochała się w nauczycielu córki, który był żonaty i długo kombinowała, jak się z nim spotkać w celach uwodzicielskich. W końcu kazała córce pójść do tego nauczyciela i powiedzieć wyuczoną formułkę: „mama jest chora, proszę przyjść”. Dziewczynka długo powtarzała zdanie, żeby się nie pomylić. Poszła wieczorem do niego, strasznie zawstydzona, wyrecytowała te słowa, nauczyciel tak się przejął, że wraz z żoną przyjechał do matki, a matka, widząc żonę, której się nie spodziewała, zareagowała obarczeniem córki winą za „nieporozumienie”. Powiedziała, że „mała jakieś głupoty wymyśla”, że sobie coś wyobraziła, że nakłamała. No i teraz wyobraź sobie dorastanie z taką matką. Takie wykorzystywanie, manipulację, zawstydzanie. Z tego trudno wyrosnąć. Ta matka w niej siedzi do dziś. Ona patrzy na siebie jej oczami. I dopóki z tego nie wyjdzie, nigdy nie będzie czuła się dość mądra, dość zaradna, dość grzeczna. Jedynym, nad czym może obiektywnie zapanować, jest waga. Może być „dość chuda”.

– Strasznie mi żal tej dziewczynki. Wobec dorosłych nie mam tyle współczucia co wobec dzieci, ale zawsze staram się pamiętać, że ten zły człowiek, który teraz robi coś okropnego, prawdopodobnie robi to, bo miał patologiczną rodzinę.

– Tak, to prawda, ale zobacz, nawet z patologicznych rodzin wychodzą też normalni ludzie. Tacy, którzy nie kradną, nie biją, nie gwałcą. Tacy, którzy swoje dzieci już zdrowo wychowują. Tak się zdarza. Są oczywiście poranieni psychicznie, ale nie przekazują tego „genu agresji” dalej. Ja zawsze tłumaczę pacjentom, że ich dzieciństwo może oczywiście tłumaczyć genezę obecnych złych zachowań – ale ich nie usprawiedliwia, bo są dorośli i odpowiadają za swoje czyny. A współczesna psychologia stara się teraz nie skupiać już na tym, jakie zachowania mogą zniszczyć psychikę dziecka – tylko jakie narzędzia, mechanizmy i predyspozycje powodują, że człowiek jest na to zło odporny. To jest teraz przedmiotem wielu badań.

– Czyli jak zrobić, żeby było dobrze, zamiast „czego unikać, żeby nie było źle”?

– Właśnie tak. Ta koncepcja nazywa się „Resilience”, na polski tłumaczy się to jako „odporność”.

– Ale gdy pracowałaś na oddziale zamkniętym, to widziałaś same przykłady braku odporności.

– Nie tylko, bo niektóre choroby miały tam podstawy biologiczne, a nie środowiskowe. Niektóre były naprawdę niezwykłe. Ludzie z manią, którzy czuli się fantastycznie i nie rozumieli, co tam robią. Tam poznałam „na żywo” różne formy psychozy, np. pacjenta, który był przekonany, że nie żyje. Inny myślał, że jest Hitlerem. Jeszcze inny – Królem Lwem. Byli też ci z ciężką depresją i próbami samobójstwa albo tacy z różnymi zaburzeniami osobowości, np. borderline. To oni sprawili, że mam teraz trochę grubszą skórę. Zawsze byłam typem człowieka, który mdleje na widok małego skaleczenia w paluszek. A tam pacjenci na moich oczach robili sobie krzywdę.

– Na przykład jaką?

– Na przykład kiedyś pacjentka na moich oczach rozcięła sobie nadgarstek. Wzdłuż. Krew lała się strumieniami.

– Co zrobiłaś?

– Odeszłam. Okaleczanie się może mieć różne przyczyny. Niektórzy po prostu lubią ból. Inni szukają uwagi. Jeszcze inni chcą po prostu coś poczuć, bo na co dzień nie czują nic i chcą jakoś zapełnić tę pustkę. Akurat to skaleczenie w tym konkretnym przypadku miało na celu wymuszenie mojej uwagi i opieki. Poszłam oczywiście po pomoc, dałam też pielęgniarce długi kwestionariusz, który miała dać pacjentce do wypełnienia. W kwestionariuszu pytania o przyczynę okaleczenia, o cel, towarzyszące mu emocje, o skutek i wnioski na przyszłość. Mam taką regułę, że po takim zdarzeniu przerywam terapię na minimum 3 dni. Potem czekam, aż pacjent przyniesie wypełniony formularz. A potem jeszcze raz tłumaczę, że nie tędy droga, że takimi zachowaniami niczego nie osiągają.

– Czyli założyłaś, że to nie była prawdziwa próba samobójcza. Gdyby pacjentka naprawdę chciała się zabić, skuteczniej byłoby schować broń i wykorzystać ją w samotności.

– Dokładnie tak. To oczywiście nie oznacza, że traktujemy takie próby niepoważnie. Po każdym takim zdarzeniu czekam na wieści o stanie zdrowia mojego pacjenta, martwię się. No i wyciągamy razem z opiekunami wnioski na przyszłość. Staramy się, żeby chorzy nie mieli dostępu do niczego ostrego, ale wystarczy, że znajomy przyniesie buteleczkę perfum albo ktoś rozbije kafelek na ścianie w łazience i już ma rodzaj noża. Kiedyś podczas sesji pacjent rozbił szklankę i wziął jeden z odłamków do ręki. „Proszę tego nie robić” powiedziałam, ale on zaczął ten odłamek zbliżać do ust. „Proszę, nie”, powtarzałam, a on patrzył mi w oczy i dalej zbliżał odłamek do twarzy. Mimo moich nalegań, w końcu go połknął. Bo, uwaga, martwił się, że ja nie wierzę, że jest mu źle.

– Tak jakby to twoją odpowiedzialnością, a nie jego, było dbanie o jego bezpieczeństwo.

– Tak. Taki mechanizm mają właśnie dzieci. Mają prawo próbować, eksperymentować, robić głupoty, bo tak się uczą – i to rodzic musi sprawić, żeby ta nauka przebiegła w miarę bezpiecznie. Dorosły człowiek już sam o siebie dba. Ale niektórzy mają wciąż zachowania, przyzwyczajenia i mechanizmy z dzieciństwa. One były dobre wtedy, na jakimś etapie rozwoju, bo np. pozwalały się adaptować w trudnym środowisku bijącego ojca, niekochającej matki lub braku rodziców. Ale te mechanizmy w dorosłym życiu już nie działają – albo wręcz działają na niekorzyść. Bo były mechanizmami dziecka.

– Jakie to mechanizmy? Dasz przykład?

– Często to, jak zostaliśmy potraktowani w rodzinie ma wpływ na to, jak traktujemy samych siebie, czego się spodziewamy lub czego się nie spodziewamy po innych ludziach i jak osiągamy własne cele lub jak tworzymy związki. To, jak nam przedstawiono świat w dzieciństwie, staje się dla nas instrukcją obsługi tego świata w dorosłym życiu. I np. traktujemy siebie tak, jak nas traktowano: z pogardą i krytycznie. Tego samego spodziewamy się po innych. Jeśli ktoś nam kiedyś wmówił, że jesteśmy do niczego – to potrafimy spędzić całe dorosłe życie na szukaniu potwierdzenia tego stanu. Jak detektywi. To zadziwiające, jacy jesteśmy gorliwi w potwierdzaniu krzywdzących tez na własny temat.

– Jak to działa, że człowiek „nie wyrasta” z tego dzieciństwa?

– Często opowiadam moim pacjentom historię słonia, który w cyrku stoi nieruchomo, przytwierdzony do swojego miejsca jedynie cienkim łańcuchem odchodzącym od pręta w ziemi. Przecież ten słoń mógłby tylko machnąć nogą i się uwolnić. Jest dużo silniejszy niż łańcuch i pręt. A jednak tego nie robi. Dlaczego? Bo po raz pierwszy stanął tam w dzieciństwie, gdy był małym słonikiem i faktycznie pokonanie łańcucha było ponad jego siły. Wtedy szamotał się i wierzgał, ale nie umiał się uwolnić, a próbował wielu metod przez wiele dni, a nawet miesięcy. Zapamiętał więc na całe życie, że to niemożliwe. I teraz nawet nie próbuje zweryfikować wniosku sprzed wielu lat. To zjawisko nazywamy wyuczoną bezradnością.

– A przykład wyuczonej bezradności u ludzi?

– Dziecko wychowane przy agresywnym rodzicu alkoholiku przekonuje się, że cokolwiek nie zrobi, nie ma wpływu na nic. Bo nawet gdy jest bardzo grzeczne, ojciec potrafi wrócić pijany do domu i spuścić mu łomot. Takie dziecko często wyrasta na dorosłego, który wciąż uważa, że nie ma na nic wpływu. A przecież już ma, już jest dorosłym, już może chociażby odejść, trzasnąć drzwiami, zgłosić się na policję albo złapać rękę, która go bije. Jest już …dorosłym słoniem.. Ale w głowie tkwi mu lekcja, którą raz po raz dostawał mały słonik.


Na potrzeby wywiadu i dla uniknięcia rozpoznania pacjentów i ich historii, niektóre dane zostały nieznacznie zmienione a przypadki czasem połączone i zmieszane z historii innych pacjentów. Spokojnie, wszystko wciąż psychologicznie trzyma się kupy, bo tych zmian dokonała świadomie Magda, a nie ja :)