Nie zaprosiłabym na moje wesele kogoś, kogo nie lubię. Nawet żony mojego brata.

Zaczęło się od niewinnej historii. Otóż dziewczyna nie dostała zaproszenia na chrzciny organizowane przez jej szwagra i jego żonę. Nic by nie było w tym dziwnego, bo szwagierka od dawna dziewczyny nie znosi… ale… jej mąż już zaproszenie dostał. I co teraz? Iść, nie iść, niech on idzie sam, a może to szwagierka zachowała się jak prostaczka i trzeba w ogóle zerwać z nią stosunki? 

Tak mniej więcej brzmi historia opisana w poście, pod którym zaroiło się od komentarzy wspierających autorkę. Bo tak właśnie, dość jednoznacznie, ocenia szwagierkę nasza kultura. W Polsce gościnność (szeroko pojęta) jest jedną z głównych, bardziej celebrowanych i podkreślanych wartości – a w połączeniu z rodziną to już w ogóle combo nie do pobicia. Więc jeśli mamy imprezę okolicznościową i chcemy obie nasze polskie wartości (gościnność i rodzinność) zachować, to zaprosimy na taką imprezę wszystkich babcie, dziadków, kuzynostwo, szwagrów, szwagierki i każdego z osobą towarzyszącą, bo tak nakazuje zwyczaj. 

Nie twierdzę, że to zły zwyczaj. Podstawy ma dobre. Chodzi o to, żeby goście się dobrze czuli, a rodzina pretensji nie miała. Chodzi o zasady dobrego wychowania i konwenanse, które (w większości) nie bez przyczyny się pojawiły na świecie. I pewnie specjaliści od savoir-vivru poparliby tu większość i zmieszali z błotem szwagierkę, jako źle wychowaną. 

Ale ja walę savoir-vivre. :)

I uważam, że każdy ma prawo na swoją imprezę zaprosić, kogo chce. I jeśli się kogoś wybitnie nie znosi, to można go nie zapraszać. No tak uważam. Nie jestem Chrystusem prywatek, nie będę zagryzać zębów, cierpieć i spinać się obecnością kogoś, kogo nie lubię, na własnej imprezie, we własnym domu. Nie i już. It’s my party. 

Możecie powiedzieć, że co innego moja prywatna impreza – a co innego chrzciny, ale… dla mnie chrzciny to też prywatna impreza. Jakaś para decyduje zapisać swoje mocno nieletnie dziecko w szeregi organizacji religijnej, która po wieki wieków będzie trzymała w księgach jego dane osobowe. Czy ta para musi to robić? Nie. Może, ale nie musi. Tak samo jak może – ale nie musi robić potem imprezy. Kościół Katolicki nie wymaga robienia imprezy po chrzcinach, żeby chrzest się liczył. Wbrew obiegowej opinii, suma wartości prezentów nie musi przekraczać 5 tys. zł, żeby dusza dziecka poszła kiedyś do nieba. Sorry, rozpędziłam się. Wracając do tematu: to ta para decyduje, czy, gdzie i za ile robi tę imprezę. Impreza dotyczy ich dziecka. No błagam, czyja to jest impreza, jak nie ich? Bo przecież nie tego niemowlaka. 

Wesele? Jak mnie wkurza to gadanie, że wesele jest imprezą dla rodziny, a nie dla młodych…

No nie. To jest impreza dla młodych, bo to oni wzięli ślub, to oni musieli się ubrać w bezę, umalować, przysięgać, podpisywać, pozować do zdjęć i jeszcze zorganizować tę całą wielką imprezę dla wszystkich gości. Mamy i dziadkowie to tylko przychodzą, jedzą serniczek, piją wódkę i wołają „gorzko gorzko”. I jeszcze rozumiem, że jak czyiś rodzice w całości takie wesele robią (sponsorują, organizują, zbierają koperty, bo to czasem się zwraca!), młodzi się na to zgadzają, to luz – niech zaproszą wszystkich. Choćby pół miasta. Albo i półtora! Ale dopóki to młodzi robią wesele, to MŁODZI decydują, kto na nim będzie. 

To znaczy ja tak bym robiła :)

I nigdy nie miałabym pretensji, że ktoś mnie gdzieś nie zaprosił, bo nie wszyscy mnie lubić muszą i ja też bym nie chciała być tam, gdzie organizator mnie nie lubi. 

„Rodziny się nie wybiera”

Żeby myśleć tak jak ja, trzeba najpierw trochę zbuntować się wobec systemu, w jakim byliśmy wychowani. Pierwszy krok bardzo dobrze opisała Ania Maluje (kliknijcie sobie po tekst: To ja decyduję, kto jest moją rodziną). No właśnie. Ja się oczywiście zgadzam z truizmem, że „rodziny się nie wybiera”, ale WŁAŚNIE DLATEGO można sobie wybierać, z którymi członkami tej rodziny się utrzymuje kontakt. :) Bo dlaczego mam być skazana na cierpienie podczas wszystkich świąt, wesel i pogrzebów, tylko dlatego że mam np. wujka, który był łaskaw mnie kiedyś molestować lub matkę, która miała mnie w dupie całe dzieciństwo (to są przykłady, hipotetyczne, nic takiego się w moim życiu nie wydarzyło – ale w życiach innych się zdarza, a owszem). 

Nie jesteśmy winni rodzicom nic. Serio. Gdybyśmy prosili się o przyjście na ten świat, a oni, łaskawie, po pięciu podaniach na papierze w końcu się zgodzili i nas spłodzili – to by była inna sytuacja. Ale póki poczynanie nowego życia odbywa się tak, jak do tej pory, to nie my, ale właśnie rodzice mają wobec nas, dzieci, dług. Muszą się nami zaopiekować i przygotować do samodzielnego życia. Jeśli zrobią to dobrze i solidnie, najprawdopodobniej będą mogli liczyć na dziecięcą wdzięczność w przyszłości. Jeśli zrobią to dodatkowo z bezwarunkową miłością – to na pewno się nimi zaopiekujemy na starość. Jakoś tak to jest, że jak się kocha rodzica, to się go na lodzie nie zostawia. To taka właściwość dzieci wychowanych z miłością. Fajne, co? 

Jeśli natomiast rodzic ma dziecko w dupie, bije je, olewa, tłamsi, poniża, zostawia lub traktuje jak powietrze – to niech się potem nie dziwi, że dziecko się wypnie na starość i nie pomoże. Choć i tak często pomaga. Ale to inne zjawisko jest, po prostu wielka potrzeba, niezaspokojona potrzeba miłości i akceptacji… Eh… Nie wchodźmy w to, bo to smutny temat. W każdym razie nie masz obowiązku troszczyć się o żadnego członka swojej rodziny poza własnymi dziećmi. Jasne? I możesz spędzać czas z dowolnymi członkami tej rodziny. 

„Mamy teraz wspólne konto na fejsie <3”

O. I to jest drugi mit, którego nie musisz akceptować, jeśli chcesz być taką niewychowaną buntowniczką jak ja. 

Otóż to nie jest tak, że jak się Kasia hajtnie, to już nie jest Kasią, tylko KASIĄITOMKIEM. To nie jest tak, że jak już ktoś ma partnera, to nie może bez niego na miasto wyjść, na imprezę, na wódkę, z przyjaciółmi. Jesteśmy odrębnymi bytami, osobnymi ludźmi, nawet jak się łączymy w pary. I dlatego ja mam czasem ochotę spotkać się z przyjacielem, a nie z przyjacielem i jego dziewczyną. Albo mój narzeczony ma ochotę spotkać się ze swoją przyjaciółką, a nie z przyjaciółką i jej chłopakiem. 

Tak. Mam przyjaciół, a Seba ma przyjaciółki. Handlujcie z tym :)

Jest mnóstwo okazji, na które po prostu chcesz zaprosić wyłącznie najbliższe osoby. Np. chcesz się wygadać z jakiegoś problemu. Iść na miasto wyluzować po ciężkim tygodniu. Albo po prostu masz ochotę na kino z najbliższymi przyjaciółmi. Nie widzę powodu, żeby nie można było na takie okazji zaprosić wyłącznie tej osoby, z którą się przyjaźnisz – a nie jej i jej partnera. 

Ale… rozumiem też, że są okazje mniej intymne, mniej prywatne, na które wypada już zaprosić pary – czyli przyjaciela +1, kogokolwiek sobie za to „+1” wybierze. To są przeważnie takie okazje, na które przychodzi więcej niż 10 osób, bo wtedy i tak nie z każdym jest czas pogadać, więc byłoby bardzo nieuprzejmym, nie dać gościom możliwości przyprowadzenia sobie towarzystwa (skoro sami się nimi dobrze zająć nie możemy). 

To są przeważnie takie okazje, na które przychodzi więcej niż 10 osób, bo wtedy i tak nie z każdym jest czas pogadać, więc byłoby bardzo nieuprzejmym, nie dać gościom możliwości przyprowadzenia sobie towarzystwa (skoro sami się nimi dobrze zająć nie możemy). 

I zgadzam się z tym, że podstawa dobrego wychowania nakazuje nam zapraszać na takie imprezy partnerów naszych przyjaciół i bliskich…

Rozumiem to. Serio. Bo w ten sposób też udowadniamy naszym przyjaciołom i bliskim, że ICH nie mamy w dupie (ja bym nie chciała się przyjaźnić z kimś, kto źle traktuje mojego narzeczonego). To jasne.

Ale… to dotyczy tych partnerów lub partnerki, których lubimy lub przynajmniej – którzy są nam obojętni.

Bo jeśli z kimś mam ewidentną kosę, jeśli się nienawidzimy, to po cholerę się spotykać na imprezach? Bo co ja mam ją/go zapraszać i po co oboje mamy się męczyć pod moim dachem na chrzcinach mojego dziecka? 

Różnie się w życiu układa. Czasem zaprzyjaźniam się z dziewczyną kumpla, czasem jest mi obojętna, czasem się nie lubimy. Zawsze, bezwarunkowo, jeśli jest to dziewczyna (lub chłopak) kogoś mi bliskiego, staram się poznać ją bliżej, dać kredyt zaufania, wykazać się dobrą wolą i inicjuję bliższy, pełen serdeczności kontakt. Ale to nie zawsze wystarcza. Raz mi się zdarzyło, że pomimo wielu prób (ze względu na przyjaźń z kumplem), ewidentnie nie polubiłyśmy się z jedną dziewczyną. Innym razem zaprzyjaźniłam się z nową dziewczyną tak mocno, że zaczęłam spotykać się z nią częściej niż z nim. ;) 

Nie ma co jednak na siłę regulować tych sympatii i antypatii i ja jestem za tym, żeby gospodarz lub organizator spotkania zawsze w zgodzie z sobą decydował o tym, kogo do siebie zaprasza. Ja bym mu nie miała za złe, gdyby na liście gości znalazł się mój narzeczony, a ja nie. Nie miałabym też mu za złe, gdyby sytuacja była odwrotna. Najwyżej nie poszłabym na taką imprezę bez Seby, ale to już byłaby wyłącznie moja decyzja. 

Na koniec chciałabym podkreślić jedno: ja nie mam nic przeciwko zwyczajowi zapraszania na chrzciny całej rodziny, razem z tymi, za którymi się nie przepada. Serio. Róbcie sobie co chcecie. Ten wpis ma na celu wyłącznie zaznaczenie, że można mieć do tego podejście niekonwencjonalne. Że ja je prezentuję. I tu się z niego tłumaczę po prostu. Bo może ktoś myślący podobnie jak ja czuł się do tej pory osamotniony. Albo… ten kolega Seby, z którym się szczerze nie lubimy, miał do tej pory jakiś problem z zapraszaniem Seby beze mnie na swoje imprezy. A teraz już problemu mieć nie musi. :)

Buziaki. :*