Wścieklizna poranna.

Rano.

Codziennie rano wstaję za pomocą superego. Zawsze. Id chce spać dalej, ego walczy o zaspokojenie id i tylko dzielne superego nieśmiało wtrąca, że już dziesiąta jest i przydałoby się zacząć dzień. W końcu zwlekam się z łóżka, ale oboje ego i id strzelają focha i mam fatalny humor przez najbliższe parę godzin. Ciało też nie jest mi specjalnie wdzięczne za wyrwanie z wygodnego i ciepłego łożka.

Całe działa tak, jakby w stawach brakowało oleju a kości się skurczyły. Przeciąganie się pomaga, ale ile można się przeciągać… Aparat artykulacyjny jeszcze śpi, więc głos przypomina mowę Wookie (dlatego nigdy nie odbieram telefonów rano). A do tego wszystkiego ciało doskonale wie, że przed nim okropnie nudny, rutynowy proces mycia się, ubierania i picia kawy.

Ziewam. Wzdycham. Przeciągam się i przecieram oczy. Do świadomości powoli dociera, że dziś coś muszę zrobić. Że mam jakieś obowiązki, jakąś pracę do wykonania, jakieś zakupy do zrobienia, jakąś randkę, podróż, rozmowę… Oczywiście wciąż słyszę krzyk ego: „oj tam oj tam. Lepiej było spać dalej i śnić” (a właśnie, zawsze mi się coś śni. I to przeważnie są fajne sny. Bardzo fajne).

Budzę się przeważnie w momencie, gdy wsiądę za kółko. Albo gdy zadzwoni ktoś bardzo ważny i otrzeźwi mnie jakąś ważną informacją. Seks też mnie budzi. Problem w tym, że aby do seksu doszło, potrzeba śmiałka, który nie będzie się bał porannej lwicy. A jest się czego bać, bo rano gryzę i drapię. Irytuje mnie wszystko. Drażni. Gadanie, dotyk, wzrok, śmiech, stanie mi na drodze… Naprawdę podziwiam tych, którzy mnie rano znoszą. Są saperami mojej porannej rzeczywistości.

Idę na kawę.