Wrzuciłam w google hasło "zima stulecia" i zaskoczyły mnie już dwa pierwsze wyniki:
Jak widzicie, okazuje się, że zim stulecia było w tym stuleciu kilka. Co więcej, jedna z nich była rok temu (o czym donosili nigdyniemylącysię górale oraz równienigdyniemylącysię Dziennik).
A ja wciąż nie mogę się doczekać mojej zimy stulecia. Co rok mama opowiada mi, jak to w 1978 roku kilka dni przed Nowym Rokiem zaczął padać śnieg. Moja babcia musiała piechotą iść do pracy z Żoliborza na Foksal, bo nie działała komunikacja miejska. Śniegu było z półtora metra. Ludzie musieli wykopywać sobie tunele, żeby się poruszać. Na Sylwestra wujek z żoną wybrali się również piechotą. Kilka godzin trasy, z plecakami, do znajomych na Targówku.
Jako dziecko wyobrażałam sobie, jak cudownie by było chodzić w takich tunelach. Wtedy półtorametrowa ściana śniegu skutecznie zasłaniałaby mi jakikolwiek widok. Czułabym się jak w bajkowej krainie, zgubiona w zimowym labiryncie. Eh…
A tymczasem zimy w Polsce wydają mi się z roku na rok coraz mniej zimowe. Jak już spadnie śnieg, to zaraz topnieje. Próbujesz robić bałwana – wychodzi bałwan z psich gówien. Chcesz potarzać się w śniegu – tarzasz się w psich gównach. Dobra, dość o kupie. Nawet bez kupy widok byłby żałosny. W parkach ciągle wysypuje się sól i piasek na alejkach. To w efekcie robi nam błotne, obrzydliwe ścieżki z wypaloną wokół trawą. Psy podrażniają sobie od tego opuszki łap – a moje skórzany buty starczają ledwo na jeden sezon, bo sól je niszczy. Jakaś ta nasza zima brzydka jest. Chyba to wszystko pierdolne i pojadę w Bieszczady…