Listopad mnie dopadł

Miesiąc temu umarł mój pies. Umarł we śnie, choć nie umarł naturalnie. Postanowiłyśmy z mamą go uśpić, bo nie był już w stanie schodzić po schodach, często nie potrafił wstać i zaczął załatwiać się pod siebie. A ponieważ brak cierpienia jest moim zdaniem wyższą wartością niż życie samo w sobie, przyjechała pani weterynarz i uśpiła Hermesa. To nie była łatwa decyzja, ale też nie miałyśmy już wątpliwości. Pies, w przeciwieństwie do człowieka, nie ma świadomości tego, że żyje i że będzie umierał. Nie boi się śmierci, bo sobie z niej nie zdaje sprawy. Dlatego dałyśmy Hermesowi najlepszą możliwą psią śmierć. Parafrazując Tyriona Lannistera:
– na swoim własnym posłaniu, w wieku 15 lat, z brzuchem pełnym mięsa i … no bez tych suczek w cieczce wokół niestety… Tego się załatwić nie dało.

Nie mogłam być przy jego śmierci. No i nie mieszkał ze mną od kilku lat. Mieszkał z moją mamą, a ja go widywałam raz w tygodniu.

W związku z tym ta śmierć jeszcze do mnie nie dotarła.

Oczywiście wiem, że nie żyje. Wiem, jak to się stało i kiedy. Mówię o tym dziecku, gdy pyta, gdzie jest Hermes. Mówię, że nie żyje, że umarł, że go już nie ma. Ale jakoś mimo wszystko jeszcze tego nie …odczułam. Nie wiem, czy wiecie, co mam na myśli. Trochę tak, jakbym czytała powieść o hipotetycznej śmierci hipotetycznego psa. Albo jakbym wyjechała i Hermes na mnie czekał w domu.

Dziś bladym świtem zbudziłam Kociopełka (lat 2,5) i pojechaliśmy na umówioną wizytę kontrolną do lekarza, po której mieliśmy pojechać do babci. Kocio boi się lekarzy, więc dokładnie wytłumaczyłam mu plan dnia, opowiedziałam o tym, że u lekarza będzie tylko zwykłe badanie, nie będzie kłucia, nic bolesnego, wszystko potrwa parę minut, a potem… potem już pojedziemy do kochanej babci, gdzie będzie rudy Lol, gdzie będzie czarna kotka Helena, gdzie jest jego hulajnoga, ogród i zdarta płyta Rickiego Martina, do której lubi tańczyć.

Dziecko, wybudzone ze snu wcześniej niż zwykle, jechało w ciszy samochodem, zaspanym wzrokiem wpatrując się w drogę. Wysłuchało mojego gadania, ale nic nie mówiło. Tak tylko siedziało, spokojne i z obojętnym wyrazem twarzy, jakby myślami było zupełni gdzie indziej. A potem, po kilkunastu minutach samochodowej ciszy, powiedziało nagle:

– Nie ma księżyca, księżyc poszedł spać. Samochód jedzie. A Hermes nie żyje.

On tak czasem ma. Wypowiada kilka stwierdzeń obok siebie. Jakby łączyła je jakaś niewidzialna nić. A tym razem prawdziwy wiersz mu wyszedł. Takie podsumowanie mojego obecnego nastroju, jakiegoś niewybrzmiałego smutku i trwania, choć wciąż aktywnie odmawiam uzmysłowienia sobie, że mój pies nie żyje. Bo wiem, że wtedy bym się zupełnie rozsypała. A przecież i tak jest listopad.

Nic dziwnego, że ludzie wymyślili sobie Boże Narodzenie w grudniu, praktycznie w punkt przesilenia zimowego. Że w najczarniejszą, najdłuższą noc w roku dekorują drzewa kolorowymi lampkami, dają sobie prezenty i spotykają się w rodzinnym gronie. Bez tego byśmy wszyscy wyginęli z rozpaczy. Mija lato, mija pora zbiorów, robienia zapasów na zimę i nadchodzi czarna dupa w postaci listopada. Gdyby nie myśl o nadchodzących Świętach, utonęlibyśmy w tej czerni o 4 po południu, w tym braku kolorów, w zimnym wietrze chłostającym po tej głupiej szparze między kołnierzem kurtki a szalikiem na karku, która czasem się robi złośliwie, gdy pochylamy głowy.

I wiecie, co mnie jeszcze trzyma przy życiu? Pomarańcze i mandarynki. Jedyne owoce, które trochę ożywiają polską zimę.

Byle do wiosny.