W piekle jest osobne miejsce dla ludzi, którzy bezustannie krytykują matki. Za pierdoły. Bo ja rozumiem, że można mieć pretensje do matki, która bije dziecko, znęca się nad nim psychicznie lub unika szczepień. W takich sprawach wręcz powinno się interweniować, najlepiej z wykorzystaniem różnych instytucji. Ale już nie mam pojęcia, skąd się w ludziach bierze przekonanie, że mogą decydować, jak matka powinna wyglądać i co może publicznie pokazać na swoim instagramie. Tak jakby kobieta wraz z zostaniem matką musiała nagle spełniać nie tylko zachcianki swojego dziecka, ale też całego społeczeństwa, które wciąż ją widzi jako Maryję i spodziewa się po niej czystej świętości. Dlatego z nieskrywaną przyjemnością postanowiłam dziś poznęcać się nad tekstem, którego główną osią jest pretensja do matek, które mają konta na instagramie i używają hashtagów. Bo, właśnie, hashtagom też się mocno dostaje od autora.
Tu przeczytacie tekst, z którym dziś będziemy polemizować. Nosi tytuł „Quo vadis, #instamatko?” i pochodzi z bloga TATALUKA Blog taty. Przeczytajcie go sobie na spokojnie, z kawką, zastanówcie się, z czym się zgadzacie – a z czym mniej, a potem wróćcie do mnie i przeczytajcie, co ja o tym myślę. Dla higieny umysłu warto to zrobić w tej właśnie kolejności.
„Żyjemy w kulturze znaczników. To, co nie ma hasztaga, jest niepełne, średniowartościowe i mniej cool. Taki świat”.
Rozumiem, że to jest teza, której autor zamierza bronić we wpisie.
Póki co jej nie kupuję, bo z tego co wiem, hashtagi są po prostu sposobem na samoobsługowe katalogowianie treści w internecie. I można dzięki niemu powiększyć sobie grono odbiorców, bo im więcej adekwatnych hashtagów się użyje pod zdjęciem, grafiką lub wpisem, tym do większej liczby szufladek trafi, a przez to więcej ludzi zobaczy nasze dzieło.
Nie zauważyłam, by ktokolwiek oceniał dzieła negatywnie dlatego, że nie mają hashtagów. Ani pozytywnie – dlatego, że je mają. Odbiorcy mają w dupie hashtagi w kontekście oceny pracy. Używają ich tylko jako narzędzia do wyszukiwania nowych treści.
Ale może się mylę. Poczekajmy.
„Wieczór. Przeglądam sobie Instagram (pamiętajcie: @tataluka_pl, też się oznaczyłem, też używam hasztagów) i zastanawiam się, czy nie pokazuję wam zbyt dużo. Nigdy nie pokazałem wam swojej córki i to nie zmieni się nigdy. Kiedyś już to wyjaśniłem. Siebie też staram się nie pokazywać, bo pracując w mediach niemalże od 10 lat nauczyłem się, że – paradoksalnie – im mniej, zwięźlej, bardziej przejrzyście, tym lepiej”.
Tutaj będę czepliwa, ale pokazywanie swojego wizerunku wcale nie sprawia, że treści jest więcej, jest bardziej rozwlekła i mniej przejrzysta. Jak ktoś nie chce pokazywać twarzy, spoko, niech nie pokazuje. Nie trzeba tego sobie racjonalizować fałszywymi powodami, a tym bardziej 10-letnią pracą w mediach, bo akurat ta powinna uczyć, że firmowanie treści własnym wizerunkiem zwiększa wiarygodność, budzi sympatię i ogólnie wychodzi autorowi na dobre.
„Nie piszę dla lansu, ale po to, że może jakiś ciekawski młody rodzic zajrzy i przeczyta coś, co może uzna za wartościowe, coś, dzięki czemu dowie się CZEGOŚ i co nie jest przy okazji okraszone moją gębą. Nie wykluczam jednak, że może kiedyś zobaczymy się na fejsie”.
„Nie piszę dla lansu” to jest takie ciekawe zjawisko, które obserwuję w blogosferze od kiedy pojawiły się w niej pieniądze, a więc od kiedy przyznanie się do blogowania przestało być wstydliwe. ;) Tak, jako dinozaur blogosfery pamiętam czasy, gdy ludzie patrzyli się na Ciebie jak na wariata, gdy mówiłeś, że masz bloga. Wszyscy myśleli, że blog to internetowy pamiętnik i że ja tam wypisuję, jak nienawidzę mojego wykładowcy i że jakiś chłopak mi się podoba, ale mnie nie chce, ojejku, drogi blogasku, co ja mam zrobić! Ale od kiedy ludzie się kapnęli, że blogi to po prostu nowe media, że można pisać ciekawie nie tylko o własnym życiu (ale można też o własnym życiu, bo why not), że można mieć setki tysięcy czytelników, że można z tego żyć i zarabiać niezłe pieniądze, to nagle pojawił się zarzut, że…
BLOGERZY PISZĄ DLA LANSU.
ALE NIE JA.
JA NIE PISZĘ DLA LANSU.
Tak. To zdanie przeważnie ma na celu zdystansowanie się do tej reszty ludzi, do tych próżnych pustaków, lanserów, którym tylko fejmy i kasa w głowie. Ale nie ja. Ja jestem inny. Ja piszę dla SPRAWY. Ja nie biorę za to GROSZA. Ja nie pokazuję twarzy. Ja nie pokazuję dziecka. Ja nie wchodzę we współprace. Ja nie sponsoruję treści. Ja nie używam hashtagów… No dobra, muszę zwolnić, bo z tego akapitu robi mi się podsumowanie całego artykułu, a jesteśmy dopiero na początku.
Pozwólcie tylko, że nadmienię: Tataluka miał wiosną u siebie konkurs, w którym można było wygrać nosidełko. Nie wiem, może to nie była współpraca reklamowa, może to było jego nosidełko. Ale w treści posta były warunki wzięcia udziału i 15 hashtagów. Tak że ten.
„Skoro dziś programy typu Big Brother są passe, to trzeba było czymś wypełnić lukę. Rynek nie znosi przecież próżni. Siedzę więc i myślę nad tymi wszystkimi mamami, które same zwykły hasztagować się jako instamatki. Pokazują, jak żyją. Skrzętnie dokumentują każdy krok swojego dziecka. Instagram podpowiada: 15 godzin temu jedna z popularnych instamam wrzuciła zdjęcie, jak kapie się w wannie z dwójką chłopców. Jeden wygląda, jakby był właśnie przyssany do cyca. Choć cyca nie widać. Świeży temat, a już prawie trzy tysiące klikniętych serduszek. Trzy tysiące ludzi siedzi w łazience i gapi się na kompletnie nagą mamę i jej dzieci”.
Ej, Tatoluko, a wiesz, że tysiące ludzi też siedziało na twoim łóżku w sypialni, gdy bawiłeś się tam ze swoim dzieckiem? Obserwując twojego instagrama, ci ludzie chodzą za tobą wszędzie. Na spacer, do sklepu, do przychodni, do kuchni, na kanapę, do łóżka… Na tym polega publikowanie zdjęć. One robią się publiczne, czyli dostępne dla każdego. Ale to nie znaczy, że od razu wpuszczasz tych ludzi do swojego życia. Ty im po prostu pokazujesz pewne wycinki codzienności. Nie ma w tym nic złego, tak samo, jak nie ma nic złego w opisywaniu takiej codzienności przez pisarzy i felietonistów. Dobry pisarz, dobry fotograf, dobry reżyser – potrafią sprawić, że czytelnik czuje się tak, jakby był obok opisywanego, fotografowanego, filmowanego bohatera. To jest wspaniałe.
Wiesz, czym różniły się programy typu Big-Brother od prywatnych kont instagramowych? Tym, że w reality shows człowiek raz podpisywał zgodę na wykorzystanie wizerunku i potem praktycznie nie miał wpływu na to, co się pokazuje w telewizji. A nie da się 24 godziny na dobę kontrolować tego, co się robi, mówi i jak się wygląda. Nie można też wymagać tego od dziecka. Natomiast nad zdjęciami mamy pełną, osobistą kontrolę.
Między innymi dlatego tak uważnie powinno się sprawdzać, czy na zdjęciu, które publikujemy, nie ma jakichś elementów, którymi nie chcielibyśmy się dzielić ze światem. Np. gołej piersi (jeśli ci to przeszkadza, że ktoś zobaczy twoją gołą pierś), bałaganu (jeśli ci to przeszkadza, że ktoś zobaczy twój balagan), niewciągniętego piwnego brzucha (jeśli ci to przeszkadza, że ktoś zobaczy twój niewciągnięty piwny brzuch) lub dziecka we wstydliwej, nieprzyjemnej sytuacji (np. podczas robienia kupy, płaczu, wściekania się lub po prostu wyglądającego wyjątkowo brzydko).
Nie widzę nic wstydliwego w kąpaniu się, skoro, jak autor artykułu sam zaznaczył, nie ma tam widocznych żadnych części intymnych. Nie widziałam rzeczonego zdjęcia (autor nie podzielił się linkiem niestety), ale domyślam się, że znad krawędzi wanny lub z kłębowiska piany wystają jedynie głowy i ramiona. Domyślam się też, że wszyscy troje bohaterowie zdjęcia wyglądają na nim ładnie. Oraz że jeden z nich pije mleko z piersi, bo – tu również się domyślam – jest niemowlęciem a nie piętnastolatkiem z niezdrową relacją z matką. Mam rację?
No, to gdzie tu jest ta „kompletnie naga matka i jej dzieci”? Bo na tej zasadzie każde zdjęcie portretowe pokazuje kompletnie nagiego człowieka. Tylko że ta nagość jest zakryta ubraniem albo ukryta przez kadr.
„Czasami dodają jeszcze coś w rodzaju #polishgirl. To przecież wygląda jak banał z wyszukiwarki porno… „
OK, zgadzam się. Hashtag #polishgirl totalnie brzmi jak tag ze strony porno. Tak samo #polishboy. Nie wiem, może tam je w ogóle zobaczyłam jako pierwsze i dlatego mi się tak kojarzą. ( ͡° ͜ʖ ͡°) Ale jakie to ma znaczenie, skoro na instagramie nie ma treści porno (ok, trochę są, choć system je zwalcza, ale czasem na coś się trafi) i po kliknięciu tego tagu widać po prostu stado blondynek i blondynów? A nie… poczekajcie, bo właśnie sprawdziłam, co widać pod tym hashtagiem i wychodzi na to, że blondynek ze świecą szukać. Pod #polishgirl wyskoczyły mi jako pierwsze: brunetka, brunetka, szatyn, ruda, ściana pokoju, brunetka, brunetka, siłownia, pocztówka z Dubaju…
„Ale nie ma się co dziwić: wszyscy mniej więcej od 2014 roku zaczęliśmy stosować krzyżyki. To tak, jak gdybyśmy powoli stawali się niepiśmienni. Publikujemy zdjęcia i filmy, by natychmiast oznaczyć je magicznym „#” po to, by zobaczyło nas jak najwięcej ludzi”.
Zaraz zaraz. Czyli… od używania hashtagów stajemy się niepiśmienni? Mam 35 lat i pamiętam, że kiedyś taką samą demoniczną funkcję przypisywano sms-om oraz emotikonkom. Starzy ludzie ze zgrozą patrzyli w przyszłość swoich dzieci i wnuków, wróżąc cywilizacji powrót do analfabetyzmu. Przez te smsy to ludzie już zdań nie potrafią konstruować! Przez te emotikonki to niedługo wrócimy do pisma obrazkowego! I co? I nic. Sms-ów już nikt nie używa (poza jakimiś dilerami samochodowymi, którzy mi raz w tygodniu wysyłają tym kanałem oferty na okazję życia Toyota 15% taniej), a emotki miały (i mają wciąż) na celu wzbogacenie języka pisanego w konwersacji o odpowiednik sygnałów niewerbalnych.
Bo wiecie, kiedyś to się pisało listy, w których można było zawrzeć wszystkie możliwe emocje, rozpisać się na pięć kartek A4, narysować serduszko, skropić perfumami i wysłać na kolorowej papeterii. A dziś pisze się do siebie na messengerze, musi być szybko, krótko i tak, żeby nie było nieporozumień. Więc czasem, żeby ktoś sobie nie pomyślał, że stawiasz po „nie” kropkę nienawiści, dodaje się „:)”.
A hashtagowanie po to, żeby zobaczyło nas jak najwięcej ludzi? No tak, między innymi po to się to robi. Tak samo jak Tataluka wymyślił konkurs, w którym trzeba było zalajkować fanpage bloga, poszerować post oraz otagować znajomego w komentarzu. To wszystko przecież nie po to, żeby ratować bezdomne pieski ze schroniska ani po to, żeby przeciwdziałać wojnom na świecie. To było dla zwiększenia liczby fanów. Niezależnie od tego, czy piszemy bloga dla misji, dla pieniędzy, czy dla obu powodów na raz, każdemu twórcy zależy na dotarciu do jak największej liczby odbiorców. W przeciwnym razie zawsze można pisać do szuflady.
„Pamiętacie historię pewnej rodziny z Poznania, która zamontowała w swoim mieszkaniu kamerę i pozwoliła się podglądać przez 24 godziny na dobę? Tak było w 2015 roku. Finalnie transmisję przerwano po dość krótkim czasie – tak nakazał rodzinie sąd po rozpatrzeniu wniosku rzecznika praw dziecka. Czym różni się więc tłum mamusiek, które co chwila pykają zdjęcia na insta od rodziny z Poznania? Tylko i wyłącznie środkiem wyrazu. Motywacja w obu przypadkach jest zapewne jedna: kasa”.
No właśnie nie. Jest ogromna różnica pomiędzy nadawaniem streamu live z każdej godziny życia – a publikowaniem wybranych, często obrobionych zdjęć. OG ROM NA. W pierwszym wypadku nie masz żadnego panowania nad tym, co zaraz się wydarzy. W drugim wypadku panujesz w pełni nad tym, co zostanie upublicznione. Ta – daaam. Proszę bardzo. Możemy już się rozejść. ;)
A ta sama motywacja? Cóż, nie sądzę, by wszystkie instamatki dzieliły się swoimi zdjęciami z fanami dla pieniędzy. Część tak robi, owszem, ale jest też cała grupa rodziców, którzy po prostu czują wewnętrzną, nieprzejednaną, wściekłą potrzebę pokazywania ludziom swojego dziecka. Wierzcie mi, ma tak całe stado ludzi. Wystarczy przejrzeć profile fejsbukowe swoich znajomych z podstawówki. Ci, którzy mają dzieci, spamują ich zdjęciami prawie codziennie. Na szczęście algorytm Fejsbuka nam ich wycina ;)
„Tymczasem przekrój instamatek, w zależności od specjalizacji, jest całkiem spory i wymaga rozróżnienia. Dominują trzy trendy:
#instalans
W przypadku instamatek stawiających na lans, kasa ściele się gęsto. One raczej nie cofną się przed niczym, żeby pokazać nowe zakupy, pochwalić się nową fryzurą lub po prostu zdać relację z tego, jak miło się wstawało z łóżka i jak miło jest nie iść do roboty. Chętnie sprzedadzą też wizerunek swoich dzieci. Oczywiście za odpowiednią kwotę. Za mniej niż tysiąc nie opłaca się nawet unosić do zdjęcia ajfona.”
Och, jak to strasznie brzmi: „chętnie sprzedadzą wizerunek swoich dzieci”. Prawie jak sprzedawanie prywatności dziecka. Albo i samego dziecka! Autora zdaje się najbardziej w tym wszystkim brzydzić fakt, że matki tego wizerunku nie sprzedają tanio, tylko za ponad tysiąc złotych. No… na tym polega biznes, żeby zarabiać tyle, ile ktoś chce zapłacić. Czy wedle autora powinny być jakieś odgórnie ustalone stawki za wizerunek dziecka? 150 zł. od kampanii? To nie będzie za dużo?
Ostatnimi laty coraz więcej wątpliwości wzbudza ogólnie publikowanie wizerunku dziecka. Bo też to dziecko, od w sumie niedawna, zyskało prawa człowieka. Jeszcze w moim dzieciństwie zupełnie normalnie było to, że własnemu potomstwu można było przylać w pupę za „niegrzeczne zachowanie”. Dziś można za to stracić prawa rodzicielskie.
Podobny kierunek obiera samo publikowanie zdjęć. Mam podejrzenia, że w przyszłości po prostu …nie będzie można tego robić. Już teraz nie wolno publikować zdjęć ośmieszających dziecko (i bardzo dobrze!). Ale granica ośmieszenia może być cienka, więc dla świętego spokoju kiedyś w ogóle się zabroni dysponowania wizerunkiem dziecka. Dopiero ono samo, po osiągnięciu np. 12 roku życia, będzie mogło zdecydować, co ujrzy światło dzienne.
Ale póki co to rodzic decyduje, czy pokazuje twarz swojego dziecka w internecie. I jak to robi. Dlatego o ile jakaś #instamatka nie opublikuje swojego niemowlęcia umorusanego w kupie lub córki dłubiącej sobie w nosie, nie mamy żadnych podstaw, by ją za to moralnie karcić. Nie robi ona nic innego, czego nie robiłby przeciętny rodzic. A że jej za to płacą? Bardzo dobrze! Oby płacili jak najwięcej!
„Bycie instamatką dawno przestało być wynikiem macierzyńskiej nudy i stało się pracą. Zazwyczaj co najmniej 12 godzin na dobę, choć starają się o tym nie mówić. Żyją jak przeciętna polska rodzina, czyli wypasiona kredytowana chata na przedmieściach, ciuchy dostarczone przez Zarę (minimum), no i jakiś samochód – w zależności od tego, co podrzuci producent. Ostatnio jedna z blogerek-instamatek próbowała mi wcisnąć zafirę. Kurwa. Zafirę!”
Przed chwilą jeszcze czytaliśmy, że instamatki chwalą się tym, że nie pracują, a teraz jednak że pracują 12 godzin na dobę. Prawda leży jeszcze gdzie indziej. Przeciętna „niepracująca” matka pracuje jakieś 18 – 24 godziny na dobę, w zależności od tego, w jakim wieku ma dzieci, ile ich ma oraz czy są to dzieci przesypiające noc, czy wiszące u cycka.
Oczywiście są matki bogate, które stać na dwie nianie z własnymi pokojami w rezydencji, które nie muszą gotować ani prowadzić bloga – i one, jeśli prowadzą sobie instagram, to tylko dla czystego funu. Ale zdecydowana większość matek jednak nie ma takiego komfortu. Musi opiekować się dziećmi, domem, gotować, sprzątać, ubierać, dbać w chorobie i jeszcze coś zarobić by się przydało. Część wybiera pracę influencerki, która też do łatwych nie należy, bo poza pracą, czasem i wiecznie roześmianą, zadbaną twarzą, trzeba mieć jeszcze sporą dozę szczęścia, żeby się przebić przez ogromną konkurencję – a potem dotrzeć do reklamodawców. Wbrew pozorom, ten ostatni krok wcale nie jest naturalną konsekwencją popularności.
Zastanawiam się, skąd autor wziął te instamatki jeżdżące samochodami od sponsorów. Bo ja nie słyszałam o ani jednej, która by dostała samochód w prezencie. Ale może jestem nie na czasie. Podpowiecie, które to tak dobrze mają, że nawet samochodu sobie kupić nie muszą?
„[gadam na papierosie z kolegą, któremu niebawem urodzi się dziecko. Kolega mówi: – Ty, wiesz co mi się śniło? – Co? – pytam. – Że musiałem kupić zafirę albo szarana – odpowiada przerażony]
Żal mi też tych biednych facetów, którzy czasami muszą robić jako modele. Kozaczki, torebunia, neseserek, maślane oczy, usteczka w dziubek… Kastracja totalna”.
Gdzie, no gdzie są ci faceci – jak się domyślam, partnerzy instamatek – którzy pozują do zdjęć w kozaczkach, torebuniach i neseserkach? No gdzie? Ja chcę to zobaczyć! Chyba że ja czegoś nie zrozumiałam w tym akapicie i chodzi o to, że oni tylko ROBIĄ zdjęcia swoim partnerkom, które robią usta w dziubek? Bo serio nie do końca rozpoznaję zjawisko tu opisane.
Oraz… jeśli pozowanie do zdjęcia w opisany sposób jest kastracją mężczyzny, to aż dziwne, że te blogerki w kolejne ciąże zachodzą! (Nie, ale serio, strasznie nie lubię, gdy się jakiejkolwiek płci narzuca jedyny prawidłowy model wyglądu, który jest męski / kobiecy. It’s sooooo medieval).
#instaseks
Mistrzynie ekshibicjonizmu. To chyba najwęższa grupa, bo nie wszystkie mamy są tak odważne. Jednocześnie to moja ulubiona kategoria, do kości odarta nie tylko z intymności, ale czasem przyzwoitości.
Na ekranie telefonu wyświetla się zdjęcie wytatuowanej brunetki. Widać, że potrafi o siebie zadbać. Sporo ćwiczyła nad sylwetką. Facetom podobają się takie kobiety. Kształt biustu sugeruje, że była jakaś przygoda ze skalpelem. Duży, bardzo duży dekolt. Co tu dużo gadać: jest po prostu sexy.
Jednak po tym, jak scrollujesz stronę w poszukiwaniu kolejnej porcji zadziornych zdjęć dowiadujesz się, że to czyjaś matka”.
Nie…
„I żona”.
O MATKO!
„Nie żadna Kate Upton z sesji w Sports Illustrated, ale nasza poczciwa Matka Polka”.
NIE MOŻE BYĆ!!!
„Zadaję więc w myślach retoryczne pytanie mężowi owej #polishgirl: jakie to uczucie, kiedy twoja kobieta wystawia się na widok – nomen omen – publiczny? „
Zadaję więc w myślach retoryczne pytanie autorowi bloga: skąd ci się w ogóle wziął pomysł, że kobieta przestaje mieć prawo do bycia seksowną po tym, jak zostanie matką? Jaki czort podsunął ci myśl, że kobieta może sobie chodzić wydekoltowana tylko wtedy, gdy jest panną, a w momencie, gdy ma już męża i dzieci, to już nie. I najważniejsze – co kogo obchodzi, co na ten temat chce powiedzieć jej facet?!
Ja rozumiem, że jak sobie kupisz samochód, to masz prawo decydować o tym, jaki ten samochód ma kolor, na jakich stacjach tankuje i czy na parkingu stoi zamknięty z alarmem czy otwarty z uchyloną szybą. Ale o ile mi wiadomo nasi partnerzy życiowi nie są naszą własnością i nie mamy nic do gadania w kwestii ich wyglądu, prowadzenia się, a nawet tego z kim do łóżka chodzą. Serio. Nie mamy. Są wolni i mogą robić to, co im się podoba. A my możemy od nich odejść, jeśli to co robią, nam się nie podoba. Co więcej – to jest tak sprytnie pomyślane, że jeśli jakiś człowiek ci nie odpowiada pod względem powyższych cech (wygląd, szeroko pojęte „prowadzenie się”, styl ubierania się itp. itd.), to NIE MUSIMY SIĘ Z NIM WIĄZAĆ. Serio. Nie musimy. Możemy nie mieć z nim dzieci. Możemy się z nim nie zaręczać. Nie brać ślubu. To cudowne, prawda?
Wracając więc do naszej #instamatki #polishgirl, która „wystawia się na widok publiczny” (co w rzeczywistości na instagramie sprowadza się do tego, że robi dziubek, pokazuje dekolt albo wyćwiczone pośladki w legginsach, a nie stoi zupełnie naga i odsłonięta, szepcząc „bierz mnie”…), to zakładam że jej partnerowi to albo nie przeszkadza – albo wręcz mu się to podoba. Bo taką sobie kobietę wybrał na partnerkę i matkę swoich dzieci.
„Czy jeśli zupełnie obcy facet siedzący przed komputerem powie o twojej kobiecie „fajna dupa”, to poczujesz się dowartościowany i pochwalisz się kolegom?”
A czy jeśli powie to ktoś o twojej żonie, która wcale nie pozuje w dużych dekoltach, ale i tak jest dla kogoś „fajną dupą”, to się obrazisz i każesz jej od dziś siedzieć w domu i nikomu się nie pokazywać?
„Myślę sobie też: kiedy te dzieciaki pójdą do szkoły średniej, ich mama będzie wyglądała jak Pamela Anderson w swoich najlepszych czasach. Ciekawe jak zniosą uwagi swoich kolegów”.
Dzieciaki w szkole mają to do siebie, że tak naprawdę nie potrzebują wymówki, by kogoś dręczyć albo się z kogoś naśmiewać. Dzieci są dręczone za imię, za nazwisko, za niemodne ciuchy, za słuchanie nie tego zespołu co trzeba, za okulary, a nawet za to, że im się grzywka krzywo układa.
Od tego jesteśmy, jako rodzice, by dać dzieciakom narzędzia do radzenia sobie z takimi sytuacjami. A także (choć o tym jakoś się mniej mówi), żeby do cholery nie wychowywać dziecka agresora. Czyli żeby się nie okazało, że co prawda mojego Piotrusia nikt nie dręczy, ale to on dręczy Marcela. A ja jako rodzic nic z tym nie robię. Żeby to osiągnąć, trzeba wreszcie samemu przestać oceniać ludzi negatywnie na podstawie wyglądu lub zainteresowań. Na przykład przestać jechać po jakiejś matce za to, że lubi duże dekolty i ćwiczenie pośladków na siłowni.
#instamądrość
„Z instamądrymi matkami mam spory problem. Bo z jednej strony naprawdę można dowiedzieć się czegoś ciekawego na temat rodzicielstwa, poznać materię z innej perspektywy lub nawet nauczyć się czegoś, co warto wdrożyć do swojego życia. Z drugiej jednak strony czasem piszą tak, jakby pozjadały wszystkie matczyne rozumy na świecie. Przykład? Bardzo cenię jedną z blogerek, która promuje karmienie piersią. I choć ma, jak każdy inny bloger, swoje interesy marketingowe, to ma w sobie upór, konsekwencję, umiejętność edukacji matek, które szukają pomocy w rozwiązaniu problemów z karmieniem. Problem w tym, że kiedy czytam bloga (zastanawiacie się pewnie czego facet szuka na blogu traktującym o karmieniu piersią…), to mam wrażenie, że autorka kreuje się na nieomylną i bywa cholernie natarczywa w kreowaniu postaw swoich czytelników”.
Znów mogę się tylko domyślać, o kim mówi autor. I wydaje mi się, że chodzi o Hafiję. Nawet spytałam jej, czy chciałaby się jakoś odnieść do zarzutów, ale w odpowiedzi wysłała mi to zdjęcie:
A tak poważnie – większość blogerów wierzy w to, co pisze. Tak jak większość ludzi wierzy, że jest inteligentna. I tak jak każdy uważa, że ma rację. Tak już jesteśmy utkani niestety, choć wiem, że to bywa problematyczne, zwłaszcza podczas świątecznych dyskusji politycznych z daleką rodziną.
Sęk w tym, żeby odróżnić bulszit od prawdy, a tak się szczęśliwie składa, że Hafija znalazła kiedyś prawdę na ulicy, potwierdziła jej oryginalność w książkach i zagranicznych źródłach naukowych, ubrała w doświadczenia swoje i czytelniczek, a teraz trzyma ją sobie w terrarium, bezpieczną, zadbaną i regularnie karmioną nowymi odkryciami medycznymi.
I co jest w Hafii najpiękniejsze – to właśnie to, że ona nikogo nie piętnuje i nie wyśmiewa za to, że np. postanowił karmić dziecko mlekiem modyfikowanym (jak tu klikniecie, to wejdziecie na najnowszy wpis na jej blogu, w którym właśnie o tym pisze). Ona po prostu informuje, co jest z jakich względów najlepsze dla mamy i dziecka. Ale jeśli ktoś wybiera mleko z butelki, to Hefa mówi „spoko”, nic mi do twoich wyborów, bądź szczęśliwa i oby nigdy nie zabrakło ci w szafce Baileysa do kawy. Taka jest ta nasza Hefa. <3
„A ja lubię mieć wolność w decydowaniu o tym, co będzie jeść moje dziecko bez narażania się na nieomylną krytykę. Chętnie sprezentowałbym jej esej O wolności J. S. Milla. Podobnie jak wszystkim – bez wyjątku – blogerkom modowym”.
No właśnie. Autor ma tę wolność. Wszyscy ją mamy. Nikt jej nikomu nie zabiera. Możemy decydować, że będziemy karmić mlekiem modyfikowanym. Możemy nie obserwować profili instagramowych, które nas nie interesują. Możemy nie karmić piersią publicznie. Możemy nie pokazywać twarzy dziecka w internecie. Możemy nie pokazywać naszych twarzy w internecie. Możemy nie zarabiać na poczytnych blogach. I możemy pisać do szuflady.
Możemy.
Nie musimy. :)