Nie wspominam dobrze mojej podstawówki i liceum. Owszem, miałam szczęśliwą, kochającą rodzinę, dobry dom i nie miałam nigdy problemów z nauką. Ale szkoła była dla mnie zawsze wielkim stresem, bo nie umiałam sobie poradzić z jedną, bardzo ważną dla każdego dziecka i nastolatka rzeczą. Nie wiedziałam, jak sprawić, by ludzie mnie lubili.
Nie, nie byłam nigdy żadną klasową ofiarą. Ale też nie miałam grona przyjaciół, prawie nikt mnie nie podrywał (co akurat na zdrowie mi wyszło, bo bardzo długo się dzięki temu chłopakami nie interesowałam i zdążyłam przeczytać w podstawówce połowę biblioteki), rzadko byłam też zapraszana na urodzinowe kinderbale, a jak już byłam, to ewidentnie dlatego, że mama Jasia mu kazała zaprosić wszystkich po równo. To wszystko zmieniło się za sprawą jednego człowieka. Chłopaka, który był instruktorem narciarskim na wyjazdach zimowych, w których uczestniczyłam rok w rok, razem z moją przyjaciółką. Ona zawsze była duszą towarzystwa, rozchwytywana, lubiana, adorowana przez chłopców. W autokarze siadała z tyłu, razem z tymi najbardziej cool dzieciakami, a ja sama siedziałam z przodu, przy nauczycielach, słuchając walkmana i pisząc pamiętnik. Nie miałam jej za złe tej separacji, bo ona zawsze była dla mnie bardzo dobra i nigdy nie sprawiła mi przykrości. Po prostu lubiła spędzać czas z rówieśnikami, podczas gdy ja czułam się przez nich nieakceptowana, więc wolałam być sama. Kiedyś podczas takiego narciarskiego obozu wyznała mi, że dziewczyny z tyłu autokaru uważają, że zadzieram nosa i patrzę na nie oceniająco. Bardzo mnie to zabolało, bo nigdy nie miałam w sobie takich uczuć, nigdy nie oceniałam innych negatywnie, wręcz przeciwnie, chciałam być taka jak oni. Zazdrościłam im. Patrzyłam na nich ze swoistym podziwem. Ale najwyraźniej ten podziw był ukryty głęboko w środku, podczas gdy zewnętrzne wrażenie było zgoła inne. Tak wyglądałam. I nie miałam pojęcia, co z tym zrobić.
I wtedy pojawił się on, rycerz na białym koniu. Starszy od nas o kilka lat, już instruktor narciarski, grający na gitarze, przystojny, obiekt westchnień innych dziewczyn. Przysiadł się do mnie i zaczął zadawać pytania. Byłam zawstydzona tym nagłym zainteresowaniem, nawet zaczęłam podejrzewać, że to jakaś pułapka, przekręt, że on jest wysłannikiem grupy i chce się ze mnie nabijać. Ale mijał dzień po dniu, a on ciągle dla mnie taki miły, inne dziewczyny takie zazdrosne, a on przy mnie, uśmiechnięty, żartujący, pomagający i wybierający moje towarzystwo ponad towarzystwo innych. W końcu udało mu się sprawić, że się trochę rozluźniłam. Nie za bardzo. Ot tak, trochę, na dwadzieścia procent, na tyle, żeby się uśmiechnąć. I wtedy on wypowiedział zdanie, które zmieniło moje życie na zawsze.
– Wiesz, gdybyś się tak częściej uśmiechała, to każdy byłby twój.
Wybaczcie banał tego zdania, miałam 15 lat, on 18. Może to zdanie brzmiałoby lepiej, gdyby zamiast „każdy byłby twój” powiedział „ludzie by cię pokochali”. Wszystko wyglądałoby też inaczej, gdyby się okazało, że się w sobie zakochaliśmy i przeżyliśmy wspólnie naszą pierwszą prawdziwą miłość, ale tak się nie stało. Skończyło się na adoracji, nawet buziaka mu nie dałam, po prostu czułam się zaszczycona jego uwagą i było mi z tym wszystkim bardzo miło, ale na jakiekolwiek inne kroki ochoty nie miałam, więc chłopak szybko odpuścił. Ale i tak to jedno jego zdanie mnie trzepnęło. Myślałam o nim długo. A potem postanowiłam wprowadzić radę w życie. Zaczęłam się uśmiechać.
Najpierw sporadycznie, bo jak ktoś nie przywykł do uśmiechu, to mu to naturalnie nie wychodzi. Ale potem coraz częściej, śmielej, szerzej. Bo zaczęło działać. Okazało się, że wystarczy się uśmiechnąć, żeby zostać ocenioną pozytywnie. Wystarczy pokazać komuś garnitur białych zębów, żeby on nie brał cię już za zimną, zadzierającą nosa sukę. Tym uśmiechem można przykryć wszystko. Można nim oszukać człowieka i wmówić, że u Ciebie wszystko w porządku, nawet gdy nie jest w porządku. Można nim pokazać, że się tego człowieka lubi, nawet gdy się go nie lubi. Można nauczyć się śmiać z dowcipów, które cię nie śmieszą i zdać egzamin, do którego się nie przygotowało, tylko perliście się śmiejąc w kluczowych momentach i odwracając kota ogonem.
Gorzko to brzmi. Bo ci, którzy nauczyli się śmiać „w celu” a nie tylko w wyniku dobrego samopoczucia, często mają jednocześnie w oczach smutek, którego na pierwszy rzut oka w ogóle nie widać.
Ale i tak to zdanie uratowało mi życie. Bo rozpędziło kołowrót, który w końcu nie wymagał już takiej siły, by wciąż się obracać. Byłam smutna i miałam naturalny bitch-face, ale się uśmiechałam, więc nie było widać ani smutku, ani sukowatości. Ludzie zaczęli oddawać uśmiechy, zaczęli mnie lubić, więc powoli przestałam być smutna. Zaczęłam się cieszyć. Uśmiech stał się moją naturalną twarzą. Tak naturalną, że kiedy ktoś mnie w pracy łapał na rozluźnionej mimice (np. podczas pracy przy komputerze, gdy myślałam, że nikt mnie nie obserwuje), podchodził i pytał, czy wszystko u mnie w porządku. Uśmiech. Oczywiście że wszystko w porządku. Bo w istocie było wszystko w porządku.
Zaczęto tak mnie identyfikować. Robiłam obsługę fotograficzną wesela koleżanki. Jej rodzina potem wspominała „tę dziewczynę z aparatem, która ciągle się uśmiechała”. Mężczyźni pisali do mnie na gadu gadu, że pięknie się uśmiecham. Blogerskie dary losu były opatrzone dopiskiem „Matyldo, kobieto z wiecznym uśmiechem na ustach…”.
Był też czas, gdy uśmiech przykrywał depresję. Nikt się nie domyślał, że rano nie mam po co wstawać z łóżka i że codziennie w domu płaczę po pięć razy. Bo gdy wychodziłam do ludzi, gdy trzeba było iść do pracy albo wreszcie spotkać się z przyjaciółmi, zakładałam moją najlepszą, najskuteczniejszą maskę. Robiłam to odruchowo. Po to, żeby mnie lubili. Bo ostatnim, czego bym wtedy chciała, to powrót do czasów dzieciństwa i siedzenie z przodu autokaru z walkmanem na uszach.
Uśmiech jest potężną bronią. Potrafi zabijać potwory, przecinać gąszcz kolczastych pnączy, które nas separują od drugiego człowieka. Ale jest też ostrzem bez rękojeści. Nie można się go zbyt kurczowo trzymać, żeby się nie pokaleczyć.
Wciąż się tego uczę.
Bo to nie jest rola innych ludzi, żeby Cię przejrzeli, żeby odsunęli kotarę uśmiechu i krzyknęli „oho! tu jesteś, prawdziwa duszo, która potrzebujesz pomocy!”. Nie ma co czekać na tego jedynego lub tę jedyną, która – jak na kartach książki – zrozumie cię lepiej niż ktokolwiek inny, niż sam siebie rozumiesz. Taki ktoś się nie pojawi. Nie może się pojawić. On sam ma swoje problemy i swoje maski, których nikt z niego nie zdejmie.
(A na koniec taki smaczek: dwa moje portrety. Prawy dokładnie z czasów, które opisuję, czyli z końca podstawówki, kiedy wydarzył się ten obóz narciarski. Drugie zdjęcie, z lewej, po kilku latach, gdy już nauczyłam się uśmiechać szczerze na zawołanie. Kociopełek w drugim planie występuje przypadkowo, jako certyfikowany przeszkadzacz)