Wie to każda nastolatka. Zrywanie przez sms jest złe. Najlepiej zerwać w cztery oczy, poświęcając partnerowi swój czas i uwagę. Najlepiej w miejscu publicznym, żeby obie strony miały motywację, żeby trzymać nerwy na wodzy i nie robić scen. Najlepiej powiedzieć „to nie ty, to ja” i generalnie branie winy na siebie jest bardzo dobre, bo takie szlachetne i czyni nas lepszymi ludźmi. No. A potem nastolatka dorasta, dojrzewa i już wie, że to wszystko są bzdury wymyślane przez redaktorów pism dla nastolatków. Choć zatrważająco wielu dorosłych wciąż je powtarza, i to na łamach poważnych gazet.
Nie ma takiej reguły, że „zrywanie przez sms jest złe”.
Ja oczywiście rozumiem, że jak tworzyliście udany, długoletni związek, mieszkacie razem i macie dzieci, to trochę słabo przez sms zerwać, ale… jeśli już ten związek taki udany nie był i boisz się, że po powrocie do domu i poważnej rozmowie o rozstaniu dostaniesz od niego kilka nowych siniaków, to już TAK, zerwanie przez sms jest dużo lepszym rozwiązaniem.
Ale nie tylko patologiczna relacja tłumaczy taki sposób zerwania. Czasem wystarczy …zwykła troska o tę drugą stronę.
Tak, bo wbrew pozorom, często takie spotykanie się i zrywanie na żywo ma tylko podbić NASZE poczucie własnej wartości, a wcale nie pomóc osobie rzucanej.
Są takie związki, w których jedna ze stron nie angażuje się wcale – a druga, cóż, angażuje się coraz bardziej. Dlaczego? Dlatego, że ta pierwsza nie angażuje się wcale. :) Na pewno znacie takie relacje z autopsji albo chociaż z obserwacji. Im bardziej on lub ona ucieka, jest niedostępna emocjonalnie, trzyma dystans – tym bardziej druga strona się stara, nakręca i „zakochuje”. Dałam to zakochanie w cudzysłowie, bo nie jest to ten dojrzały rodzaj spokojnej miłości, która dodaje sił. To jest miłość toksyczna i wyniszczająca. I takie związki najlepiej kończyć szybko, jednym cięciem, np. właśnie w postacie smsa lub maila. Dlaczego?
OK, pomyśl sobie, że szaleńczo kochasz chłopaka, który traktuje cię… delikatnie mówiąc… jak Daenerys sir Joraha Mormonta. Albo nie, bo ona chociaż miała do niego szacunek i w sumie nigdy nie dawała mu nadziei. A ten chłopak niby się z Tobą spotyka, ale w sumie nie lubi się z Tobą publicznie pokazywać, ciągle nie ma czasu, jakiś taki niezaangażowany jest.
I co, chciałabyś, żeby z tobą zerwał w kawiarni, pięknie wyglądając i patrząc, jak płaczesz (bo nie wytrzymasz i się rozpłaczesz, to pewne)? Chcesz zobaczyć w jego oczach litość i zniecierpliwienie? Chcesz potem wspominać, jak w desperacji go błagałaś o jeszcze jedną szansę – albo przeciwnie: jak go nazwałaś publicznie chujem, podczas gdy on brał to wszystko dzielnie na klatę i odgrywał supermana? Czy może lepiej by było, gdyby napisał ci maila, a ty mogłabyś w bezpiecznym domu odreagować tę wiadomość po swojemu?
Zrywamy często w cztery oczy i z tym całym braniem winy na siebie nie dlatego, że tak empatyzujemy z partnerem – tylko przeciwnie, dlatego, że sami chcemy w tym zrywaniu uchodzić za szlachetnych.
I nie zdajemy sobie sprawy, że tak naprawdę tej drugiej strony nasza szlachetność tylko wadzi, jest kolejnym kontrastem, kolejnym powodem, by poczuć się źle ze sobą. No bo weź pomyśl: wolałabyś rozstać się z dupkiem czy ze wspaniałym, szlachetnym facetem? Wolałabyś, żeby podczas zrywania był miły i opanowany, czy może żeby zrobił coś głupiego lub tchórzliwego? Ze stratą którego faceta lepiej sobie poradzisz? Bo przecież i tak będziesz zakładać, że to Z TOBĄ było coś nie tak, skoro to ON Z TOBĄ zrywa. Nie kupisz tego pieprzenia, że „jesteś wspaniałą kobietą, ja po prostu nie jestem gotowy na związek”, choćby to była prawda (a wierz mi, to bardzo często jest prawda, po prostu NIGDY w nią nie uwierzymy).
Czasem piszą do mnie czytelniczki i opowiadają swoje historie, prosząc o radę. To są prawie zawsze problemy miłosne. I nigdy jeszcze nie chodziło o wspaniały, długi, ale wypalony związek – bo w takich przypadkach samemu się wie, co robić. W ich historiach zawsze jest tam coś toksycznego. A to że facet żonaty, z dziećmi i wodzi tę biedną kochankę za nos latami. A to że jakiś taki niezdecydowany, z kilkoma dziewczynami się jednocześnie umawia, i co ona biedna ma zrobić, żeby go do siebie przekonać i żeby właśnie nią wybrał. Albo że ją czasem od szmat wyzwie i ręką postraszy, ale przecież jeszcze nigdy nie uderzył, poza tym obiecał, że to się już więcej nie powtórzy.
I ja wiem, co one powinny zrobić. Wiem też, że tego nie zrobią, bo wszystkie rady miłosne są o kant pupy potłuc (tak, włącznie z tym tekstem).
Ale piszę. Piszę szczerze, że „na Twoim miejscu bym mu napisała, że to koniec, że najlepiej będzie, jak od dziś nie będziemy się przynajmniej przez rok kontaktować”. A potem zablokować numer, nie odbierać wiadomości, a jak się będzie za często pojawiał pod domem z gitarą, to po policję zadzwonić. Tak im radzę. A one mówią, że racja, że tak, że ok, Seg, taka mądra jesteś, dziękuję, wszystko to zrobię, dokładnie to, co poradziłaś.
Ale wiem, że tego nie zrobią. Że się z nim spotkają. Że on je przekona. Że jednak się nie rozstaną. Że to wszystko potrwa jeszcze rok, dwa, pięć, piętnaście lat, aż one zrozumieją – tak same przed sobą zrozumieją, bez mojej ani niczyjej innej pomocy – że to była strata czasu. I oby jeszcze mogły odejść. Ale obawiam się, że już nie będą miały na to siły.
I dlatego uważam, że zerwanie przez sms jest świetną metodą na rozstanie.
Absolutnie najlepszą wtedy, gdy w związku jedna strona ewidentnie krzywdzi drugą (czasem nawet nie ze złej woli, tylko z braku miłości po prostu). Gdy dysproporcja jest tak duża, że nie ma mowy o fajnym spotkaniu, obaleniu dwóch butelek wina i wypłakaniu się przeplatanym śmiechem ze wspomnień z ostatnich naszych wspólnych lat. Bo wiem, że takie rozstania też bywają – sama takie przeżyłam – i że są super.
I tylko takich, jeśli w ogóle rozstań, Wam życzę. :*