Paryż. Czekamy na autobus Air France, który zabierze nas z jednego lotniska na drugie. Pada deszcz, jest jakieś 5’C, wszyscy na przystanku są w jakimś lotniczym transferze, zmęczeni, zmarznięci i znudzeni czekaniem. Poza jedną osobą. To kobieta, na oko czterdziestoletnia, szczupła, z potarganą fryzurą i telefonem przy uchu. Ma w sobie coś artystycznie szalonego. Rozmawia z kimś po francusku dość głośno, ale nawet gdyby mówiła ciszej, wszyscy słyszeliby treść rozmowy, bo nikt inny po prostu nie gadał. Rozmawia żywiołowo, szybko, ale wyraźnie i intonując każde zdanie takim wręcz aktorskim zaangażowaniem. Mówi o podróży służbowej, o swoim chłopaku, który do niej ciągle pisze smsy i tęskni za nią przepotwornie, o tym, że jest jej z nim dobrze, że już niedługo się zobaczą, że delegacje zawsze są męczące, ale zawsze kończą się sukcesem, i tym razem też udało jej się ubić bardzo dobry interes, ale teraz tu już nie może, no zwyczajnie nie może się doczekać, aż go zobaczy, ucałuje i da się mu porwać do łóżka.
I wiecie, co sobie wyobraziłam, słuchając tej kobiety i jej rozmowy telefonicznej? Że tam po drugiej stronie nikogo nie ma. Że cała ta rozmowa jest jedną wielką ściemą a kobieta, która ją prowadzi, jeździ tak sobie raz w tygodniu autobusem Air France z lotniska na lotnisko, żeby móc poudawać kogoś innego, kogoś, kim nie jest – a kim chciałaby być – lub kim była kiedyś. I to my jesteśmy widzami spektaklu. To nasze uszy i oczy sprawiają, że wizerunek szczęśliwie zakochanej i kochanej kobiety sukcesu staje się realny. Bo przecież jesteśmy jego świadkami, chcąc nie chcąc, buduje się on w naszych głowach, gdy słuchamy. Ona mieszka w małym mieszkanku w Paryżu. Rok temu umarł jej partner, wielka miłość. Jest sama i samotna, czarny kot znaleziony na ulicy w 12 dzielnicy nie zapełnił pustki po mężczyźnie, więc ona jak robot chodzi codziennie do pracy w korporacji, z rozpędu próbując żyć tak, jak żyła kiedyś. Ale nie umie znów być szczęśliwa, więc regularnie jeździ na lotnisko, by choć tam, przez te pół godziny na przystanku i w autobusie być znów szczęśliwą, zakochaną kobietą. Wśród obcych ludzi, obcokrajowców, przypadkowych turystów i biznesmenów.
Bo jeśli ktoś nas widzi szczęśliwymi, to znaczy, że jesteśmy szczęśliwi. Prawda?
Zbudowała mi się ta tragiczna postać w wyobraźni na tyle wyraźnie, ze szczegółami i całą głębią, że mogłabym umieścić ją jako bohaterkę w jakiejś książce. Rozumiem ją, choć nigdy nie byłam w jej skórze. A przynajmniej nigdy nie doszłam do tak ekstremalnej potrzeby przeglądania się w oczach innych, obcych ludzi. Ale przecież coś z niej mam i na jakiejś podstawie ja rozumiem. Przypomniała mi się postać Samanthy z Sex and the City, która przechodziła menopauzę i nie umiała się pogodzić z przemijającą płodnością. Zaczęła więc chadzać do publicznych toalet w klubach i prosić dziewczyny o tampony lub podpaski, bo „przyszedł wcześniej, niż się spodziewałam”. Potem wręcz skraplała sobie tył spódnicy czerwonym tuszem, żeby udowodnić – innym przecież, nie sobie – że zaczął jej się okres.
Fake it till you make it, mówią Amerykanie. Z jakiegoś powodu mamy wrażenie, że jeśli wystarczająco długo będziemy grać jakąś postać, to się nią w końcu staniemy – albo przynajmniej uwierzymy, że nią jesteśmy. I to właściwie by nam wystarczyło, bo jestem tym, kim myślę, że jestem.
Czyli batmanem oczywiście.
Dość tego filozofowania na dziś. :)