Znajomy ginekolog, spytany o różnice między kobietą a męzczyzną na płaszczyźnie seksualnej powiedział kiedyś: u mężczyzn sprawa jest prosta, bo to czysta hydraulika. A kobieca satysfakcja? Eh… o tym książki można pisać.
Z punktu widzenia biologii i ewolucji kobieca przyjemność w seksie nie ma niestety wielkiego znaczenia. Aby doszło do zapłodnienia, konieczny jest tylko męski wytrysk. Gdyby było inaczej, nie mogłybyśmy zajść w ciążę w wyniku gwałtu. Na szczęście nasze podniecenie nie jest matce naturze całkowicie obojętne. Bo pomimo że istnieją faceci, którzy potrafią odnaleźć przyjemność w seksie niezależnie od tego, czy kobiecie ten seks pasuje – jednak dla znakomitej większości dużo przyjemniejsze jest jego uprawianie z chętną, a więc i podnieconą partnerką. Kobieta chętna na współżycie robi się wilgotna, co ułatwia stosunek, a sam kobiecy orgazm generuje skurcze mięśni kegla, co jest dla partnera bardzo przyjemne. Poza tym kobiety lubiące seks (a więc takie, które mają z niego przyjemność, łatwo się podniecają i osiągają orgazmy) częściej do niego prowokują. Dlatego też, pomimo faktu, że nasza przyjemność nie ma znaczenia dla zapłodnienia, jest cechą wypracowaną w naszej płci przez ewolucję.
Większość kobiet, z którymi rozmawiałam o seksie, zgadza się co do jednego: orgazm ma swój początek w głowie. Tak, fizyczna stymulacja łechtaczki, pochwy, odbytu czy piersi ma duże znaczenie lub jest wręcz konieczna, ale podstawą jest to, co mamy w głowie. Chodzi o nasz stan umysłu, skupienie na przyjemności, fantazje, rolę, którą odgrywamy podczas stosunku. Dlatego mniejsze ma dla nas znaczenie to, czy partner jest doświadczonym kochankiem i wie, co robić z rękami, językiem lub penisem – a istotniejsze jest to, jakie mamy z nim relacje, co do niego czujemy i w jakim momencie dnia lub życia jesteśmy.
Jakiś czas temu gadałam z kumplem, który powiedział mi, że kobiecy orgazm wymaga czekania. I nie chodzi o to, że trzeba kobietę długo posuwać – ani że trzeba długo w związku czekać, aż ona zacznie miewać orgazmy. Chodzi o nic-nierobienie. O to, że rola tych przerw w ruchach i stymulacji sfer erogennych jest nawet ważniejsza niż rola stymulacji. Rzuciłam ten temat w naszej babskiej rozmowie.
– Doszłam kiedyś zupełnie ubrana, bez żadnego bezpośredniego kontaktu jego dłoni z moim ciałem – wspomina Żaneta – szeptał mi do ucha, że nie mogę się uwolnić, że jestem teraz zdana na jego łaskę. Przygniatał mnie ciałem do kanapy i trzymał kolano między moimi udami, naciskając na moje krocze. Gdy próbowałam się wyrwać, mówił: „spokojnie”. I wciąż, powoli, naciskał. Leżałam na brzuchu. Może znaczenie miał fakt, że w tej pozycji się przeważnie masturbuję – albo to, że nade mną dominował. Nie wiem. Ale doszłam. Miałam orgazm przez majtki i rajstopy, a nie należę do kobiet, które łatwo szczytują.
– Dla mnie odkryciem było to, że aby dojść, muszę zwolnić. – mówi Krystyna – do tej pory dochodziłam tylko podczas masturbacji albo minety. No, czasem jeszcze palcówki. Ale nigdy nie zdarzyło mi się dojść podczas penetracji, czyli będąc fizycznie stymulowaną tylko jego penisem. Kiedyś kochaliśmy się w pozycji na jeźdzca, ale postanowiłam coś w niej zmienić. Przeważnie ujeżdżałam go dośc szybko coraz szybciej, a on dodatkowo pomagał nam swoimi ruchami bioder. Tym razem zabroniłam mu sęi ruszać. Powoli, bardzo powoli wprowadziłam jego penisa do swojej pochwy. Trwało to chyba z minutę, zamknęłam oczy i skupiałam się na tym, żeby to zrobić jak najmocniej i przeżyć każdy milimetr. Miałam zamknięte oczy i wyłączyłam się na wszystkie inne bodźce poza własnym ciałem i byciu jego świadomą. Potem uniosłam biodra i powtórzyłam ruch, aż do samego końca. Już wtedy poczułam, że dzieje się ze mną coś nowego. Orgazm zaczął rosnąć gdzieś wewnątrz mojego ciała a nie, jak przeważnie, od łechtaczki. Po kilku minutach doszłam, i to bardzo intensywnie, a przeciez jego penis wszedł we mnie tylko kilka razy.
– Większość moich partnerów, gdy dobiera się do mnie w łóżku, bez cerygieli wkłada rękę w majtki i szuka łechtaczki. – mówi Grażyna – Ale pamiętam, gdy jeden z moich kochanków po prostu położył swoją dłoń na moim wzgórku łonowym. Ta ręka tam leżała. Po prostu. Czułam nacisk, czułam jej ciepło, ale nie było ruchu. Nagle poruszył środkowym palcem, który leżał na mojej łechtaczce. Tylko raz. Potem kilkanaście sekund nic. I znowu. Raz. Jezu, jak ja się szybko podnieciłam!
Dziewczyny twierdzą, że chodzi o tempo. O to, że regularne, szybkie posuwanie jest zbyt przewidywalne – a one lubią, gdy nie wiedzą, kiedy się tego ruchu spodziewać. Że samo czekanie i bycie zaskakiwaną jest podniecające. To działa na tej samej zasadzie jak łaskotki. Nie umiemy sami się łaskotać, bo wiemy, kiedy i gdzie będziemy się dotykać. Ale gdy robi to ktoś inny, nie umiemy przewidzieć kierunku, miejsca ani częstotliwości tego dotyku – dlatego nas to łaskocze.
Czekanie na coś sprawia też, że pragniemy tego bardziej. Pamiętacie te wyczekane, pierwsze pocałunki? Były intensywniejsze, bo zdążyłyśmy ich zapragnąć. W literaturze erotycznej lub w BDSM też często przewija się wątek wyczekania, w którym osoba stymulowana seksualnie dochodzi do momentu, gdy błaga o penetrację, błaga o dotyk, błaga o więcej. Dlatego też wiele kobiet lubi być związywanych – bo nie mogą wtedy, pomimo ogromnej ochoty, przyspieszyć pieszczot i są zdane tylko na łaskę partnera. To podnieca często bardziej niż ostre rżnięcie. A ostremu rżnięciu też poświęcimy jedną z Segsownych Niedziel :)