Wróciłam właśnie z kina. Film nosił zachęcający tytuł "Kobiety pragną bardziej", ale gdy po raz pierwszy go przeczytałam, dopadła mnie fruedowska pomyłka i przeczytałam "Kobiety pragną inaczej". Coś w tym jest… Swoją drogą po raz kolejny jakaś polska sekretarka poczuła natchnienie i wymyśliła zupełnie nowy tytuł dla produkcji o oryginalnej nazwie "He’s just not that into you", którą ja bym raczej przetłumaczyła na "Po prostu nie jesteś w jego typie" albo chociaż "On zwyczajnie cię nie chce". Wiem wiem.. za długie pewnie by było…
W każdym razie film opowiada o pięciu kobietach, które nie umieją zrozumieć facetów. Nadinterpretują ich zachowania, dorabiają sobie filozofię do ich słów, czekają z utęsknieniem na ich telefon a największym marzeniem owych kobiet jest zostać zaobrączkowaną i spędzić resztę życia z jednym penisem u boku (niekoniecznie go nawet używając). Ja też mam czasem problem ze zrozumieniem facetów. Bo to generalnie skomplikowane istoty z tą całą ich "jaskinią" i tematami tabu. Ale w przypadku tego filmu, faceci zachowywali się tak jasno i przejrzyście, że trzeba nie miec mózgu, żeby źle odczytac ich intencje. I właśnie o takich bezmózgich istotach opowiada film – o idiotkach z krwi i kości. Najbardziej żałosna z nich, Gigi, ma niesamowitą łatwość w zakochiwaniu się w praktycznie każdym facecie, z którym idzie na randkę. Dlaczego? Bo facet był dla niej miły. Wystarczy jej "miło cię słyszeć" z ust samca, by dorobic sobie teorię o jego zaangazowaniu. Ale nie jest ona wyjątkiem. Każda z bohaterek wierzy w "tego jedynego", marzy o ślubie i sprowadza swoją egzystencję do polowania na dowolnego fraglesa, który by ją chciał "na zawsze". Przez pierwszą połowę filmu byłam przekonana, że scenariusz napisała jakaś męska cipa z traumą po kobiecie. Męska cipa, która desperacko pragnie sie odegrać na całej płci pięknej, robiąc z niej gatunek bezmózgich, plotkujacych macic z parciem na dziecko.
Moje przekonanie o traumie scenarzysty padło, gdy zaczęłam się przysłuchiwać reakcji sali kinowej przepełnionej kobietami. Wzdychały, gdy męski bohater powiedział coś miłego. Obruszały się, gdy powiedział coś szczerze. Szeptały "zupełnie tak jak ja!", gdy bohaterka warowała przy telefonie, czekając na kontakt od faceta. One widziały w tych kobietach same siebie! No błagam.. Czy tylko ja identyfikowałam się bardziej z facetami w tym filmie? Bo jeśli tak, to ja się już nie dziwię, że Artyści Podrywu zaliczają 95% kobiet. Z drugiej strony – dziwię się, że w ogóle chcą je zaliczać.
Jest taka teoria, że mężczyźni lubią skakać z kwiatka na kwiatek i boją się ślubu – a kobiety chciałyby utknąć z jednym facetem i jak najszybciej go zaobrączkować. To teoria tak zakorzeniona w naszej kulturze, że ludzie często stają się jej potwierdzeniem na przekór własnej naturze. To syndrom kobiety, która jest w szczęśliwym, długotrwałym związku, ale go zrywa, bo facet nie chce się żenić. To też syndrom mężczyzny, który jest w szczęśliwym, długotrwałym związku, ale woli go zerwać, niz sie ożenić. Zamiast odpowiedzieć sobie szczerze, czego chcemy – wkładamy się w szufladkę stereotypowej kobiety lub stereotypowego mężczyzny, wmawiając sobie, że tak będziemy lepiej pasować do społeczeństwa. Że to społeczeństwo nas zrozumie i da nam rozgrzeszenie za błędy, które popełniamy – jeśli popelniamy je w imię definicji naszej płci.
Tylko dlaczego w definicję kobiety wpisane jest IQ = 20? Gdyby w filmie "Kobiety pragną bardziej" zamienić płcie i pokazać facetów w roli czekających na telefon desperatów, których jedynym zajęciem jest plotkowanie z przyjaciółmi, dekorowanie domu i siedzenie na MySpace, wyśmianoby tych bohaterów. A kobietom uchodzi to płazem. Nie są śmieszne. Sa urocze. Są słodkie. Są takie prawdziwe…