Moja mama jest ateistką. Dowiedziałam się o tym jednak dopiero, gdy w wieku kilkunastu lat przyszłam do niej i powiedziałam, że ja chyba jednak nie wierzę w Boga. Na moją decyzję wpłynęły lekcje religii, na których ksiądz mówił mi, że zwierzęta nie mają duszy. Wpłynął spowiednik, który w konfesjonale straszył mnie ogniem piekielnym za to, że przez ostatni miesiąc się nie spowiadałam. Ale przede wszystkim zastanawiało mnie, dlaczego z jednej strony szkoła uczy mnie logicznego myślenia, zadawania pytań i szukania dowodów – a z drugiej strony, w tej samej szkole, na lekcjach religii ksiądz powtarza jak zacięta płyta „wiara polega na tym, że się wierzy, nie mając dowodów”.
Przyszłam więc do mamy i, trochę zalękniona, że ją tym rozczaruję, powiedziałam, że nie wierzę. I że sam fakt „wierzenia” jest sprzeczny z moim światopoglądem. Albo coś wiem, albo nie wiem. Nie umiem wierzyć. Mama odpowiedziała bardzo spokojnie, że mnie rozumie, bo sama jest ateistką.
Spytałam, czemu w takim razie pozwoliła mi chodzić na lekcje religii i przyjąć pierwszą komunię. I czemu nigdy nie przyznała mi się do swoich poglądów religijnych.
– A czemu ty założyłaś, że jestem wierząca? – odparła.
Faktycznie. Mama nigdy mnie nie oszukiwała. Nigdy nie modliła się, nie chodziła do kościoła. Obchodziliśmy co prawda święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, a nawet łamaliśmy się opłatkiem, śpiewaliśmy kolędy i chodziliśmy święcić jaja. Ale tak naprawdę nie świętowaliśmy śmierci, narodzin czy zmartwychwstania Chrystusa. Celebrowaliśmy tradycję, spotkania rodzinne, wspólne posiłki, odbarowywanie się prezentami, ciepłe uczucia i składanie życzeń.
Zakładałam, że mama jest katoliczką, ponieważ wszyscy wokół byli katolikami. Ponieważ byłoby niepoprawne politycznie przyznawać się do bycia ateistą. A mama nie chciała narzucać mi swojej wiary – a właściwie braku wiary. Chciała, bym sama podjęła decyzję. I bała się ostracyzmu, jakiemu mogłabym być poddana w razie, gdyby prawda wyszła na jaw. Miała ku temu powody.
Znajoma nauczycielka języka polskiego na swoich lekcjach omawiała zarówno mitologię antyczną jak i Biblię, traktując obie mitologie tak samo – jak bogate w archetypy, mądre przypowieści. Nigdy nie wartościowała tych religii, nie wspominała też o swoich poglądach. Z naukowym obiektywizmem, przez dziesiątki lat pracy po prostu nauczała. Aż pewnego dnia jeden z uczniów zadał jej pytanie: „A pani wierzy w Boga?”. „Nie” – odparła polonistka. Następnego dnia została wezwana na dywanik do dyrektora szkoły. Uczniowie donieśli rodzicom o swoim odkryciu. Rodzice skontaktowali się z księdzem a ksiądz z dyrektorem. Nauczycielka dostała oficjalny zakaz przyznawania się do swoich poglądów. Na pytanie, czy wierzy, miała od tej pory kłamać i dawać „dobry” przykład dzieciom.
Z tych samych powodów dopiero jako nastolatka dowiedziałam się, że jestem nieślubnym dzieckiem. Moi rodzice, kochając się i świadomie decydując się na dziecko – po prostu nigdy nie wzięli ślubu. Zostałam ochrzczona tylko dzięki dobrotliwości księdza w naszej parafii. I w tym przypadku również zakładałam jako dziecko, że moi rodzice musieli wziąć ślub. Zawsze tak jest przecież. Zawsze mama jest żoną taty. Tym razem to mama nieśmiało przyznała mi się do braku ślubu. Bała się, że poczuję się z tym źle. Że będę rozczarowana.
– Czyli jestem bękartem? – spytałam.
– Nie nazwałabym tego w ten sposób… – próbowała załagodzić mama. Nie musiała.
– Super!
To było ciekawe odkrycie. A słowo bękart nie miało już dla mnie pejoratywnego znaczenia. Byłam kimś wyjątkowym. Znak czasów?
Potem już nigdy nie wstydziłam się tego, kim jestem. Co prawda nie uważałam się za ateistkę, bo ateizm to przecież też wiara – wiara, że Boga nie ma. A ja nie wiem. Nie mam dowodów ani na jego istnienie, ani na nieistnienie. Jestem więc agnostyczką. Z praktycznego punktu widzenia jednak podpisuję się pod wszystkimi słowami ateisty Georga Carlina czy wręcz antyteisty Richarda Dawkinsa.
Czasem wolałabym żyć w świecie, w którym po śmierci idzie się do Nieba a nie jest się zjadanym przez robaki. Wolałabym móc zwrócić się do Boga jako swojego opiekuna i do księdza jako autorytetu moralnego, kiedy życie daje mi w kość. Fajnie by się żyło w tym semi-fataliźmie, w którym niby mamy wolną wolę, ale i tak Bóg wie, co się wydarzy, a więc jest to już przesądzone. Zazdroszczę ludziom wiary.
Niektórych ludzi wiary też podziwiam, ale jest ich bardzo niewielu. Na palcach jednej ręki mogę policzyć spotkanych katolików, których autentycznie polubiłam. Są to ludzie prawdziwie dobrzy. Tacy rdzenni wierzący, którzy – jestem tego pewna – kochają swoich bliźnich niezależnie od boskiego dekalogu. Koleżanka ze studiów, ksiądz z liceum (normalnie rozmawiający ze mną, ateistką), poznany niedawno lekarz (pozdrawiam, bo mnie czyta :)), moja rodzina w Japonii (tu macie przejmujące, pięknie napisane ich listy z Japonii). Wierzą, ale nie próbują nikogo nawracać. Nie stoją pod krzyżem. Mają własne rozumy. Kochają. Pomagają. Mają w sobie taki fajny spokój i pewność siebie. Lilka, jedna z autorek publikowanych listów, na wzmiankę o honorarium za tekst, odparła, że nie czułaby się dobrze, zarabiając na tragedii narodu. Poprosiła, by jej honorarium zostało wpłacone na konto… schroniska dla jeży, bo „jeże to przecież ssaki, coś nas łączy”.
Moja mama nigdy nie miała odwagi, by przyznawać się publicznie do swojego ateizmu. Ale czuję, że już przyszły czasy, że można to zrobić bez ryzyka bycia wezwaną na dywanik u dyrektora. A może zaraz ktoś poczuje się obrażony i zadzwoni telefon…?