Mam wielkie wyrzuty sumienia, że dopiero teraz publikuję relację z pierwszego dnia #Bastardotrip, ale złapałam laga. Lagi blogowe są zupełnie naturalnym zjawiskiem, gdy się jedzie do jakiegoś fascynującego miejsca i jest tyle cudownych rzeczy do robienia, że ostatnim, o czym myślisz, jest zrzucanie zdjęć, robienie selekcji i pisanie tekstu. Zwłaszcza, że na te wszystkie cudowne rzeczy jest tak mało czasu a jeszcze trzeba znaleźć chwilę na sen. Wczoraj znalazłam na niego trzy godziny i potem cały dzień Morfeusz upominał się o zaległości. Spać jednak warto trochę dłużej.
W czwartek koło godziny 17 pojechaliśmy na plażę, poznać większość ekipy Bastardo. Spodziewaliśmy się miłych panów, którzy będą nam truć o bukietach, rocznikach i wyjątkowości winogron – a przywitało nas dwóch luzaków w kąpielówkach, którzy z miejsca zaciągnęli mnie do oceanu. I przy całym moim sentymencie do Bałtyku i polskich plaż – jednak nie ma to jak wejść do wody, nie odmrażając sobie od razu wszystkich członków. Słońce, słone włosy, piasek na skórze, chłodne białe wino i uczenie się wzajemnie języków – to była jedna z tych chwil, która wbija się w pamięć niczym emocjonalna fotografia. Piękna Maria, której uśmiechowi nie sposób się oprzeć. Naładowana pozytywną energią Marta, która błyskawicznie nauczyła się podstawowych polskich przekleństw. Bruno, który zanim wymyślił Bastardo był perkusistą i surferem. W każdym z tych ludzi jest coś tak cudnie anty-korporacyjnego, że masz ochotę składać swoje CV do Wine With Spirit.
Nie trzeba mnie było też długo namawiać do wyjścia na miasto po kolacji. Właściwie to ja namawiałam, ale też nie trwało to zbyt długo.
– Are we going out tonight?
– Sure. Where do you wanna go? Something fancy, trendy, in fashion – or a cosy, local place where everybody can have fun?
– Let’s go local! – odparłam bez chwili wahania oczywiście.
No i poszliśmy. Na ulicę, która kiedyś była obstawiona burdelami – a teraz namnożyło się tam klimatycznych, fajnych klubów. Byliśmy na Fado (jak uda mi się zmontować film, opowiem o Fado trochę więcej), byliśmy na koncercie znajomych Bruno (grali Hendrixa!) i dałam się ponieść urokowi czwartkowej, nocnej zabawy w Lizbonie. Wreszcie miasto, które bawi się autentycznie do rana, nie tylko w weekendy. Miasto, w którym barman pyta, czy chcesz swojego drinka na miejscu czy na wynos (i nie ma na myśli ogródka barowego, tylko chodzenie z drinem po ulicy). Miasto, w którym jazzowy klub jest gęsty od dymu papierosowego. Tak to właśnie powinno wyglądać!
Kolejna emocjonalna fotografia: piąta rano, wybrukowana ulica pełna ludzi, siedzę na krawężniku, palę papierosa i dopijam drinka, rozmawiając z utalentowanym gitarzystą, którego namawiam na wizytę w warszawskiej Harendzie na jam session. Nie dziwne, że namawiam, bo chłopcy tak pięknie grali Hendrixa, że siedziałam w tej knajpie do końca koncertu z gęsią skórką na ramionach i bananem na twarzy. Powiedzieli, że przyjadą :)