Napisała do mnie znajoma studentka dziennikarstwa z prośbą, abym sprawdziła jej artykuł na zajęcia. Niby stara bajka. Mi też mama sprawdzała wypracowania na lekcje języka polskiego. Przypomniało mi to jednak o pewnym edukacyjnym paradoksie.
Teoretycznie szkoła jest po to, żeby uczyć. Moja koleżanka powinna sama napisać ten artykuł, zrobić w nim masę błędów a potem nauczyć się od swojej pani profesor, co zrobiła źle i jak to poprawić. Co więcej – ocena z tego zaliczenia nie powinna być brana pod uwagę przy ocenie rocznej, bo przecież liczy się to, czego się student nauczy w szkole – a nie to, czego nie wie, idąc do niej.
W praktyce jest trochę inaczej. Ocena końcowa wystawiana jest na zasadzie uśrednionych ocen z całego roku i w związku z tym w ogóle nie jest miarodajna – może nas conajwyżej poinformować, że ktoś nigdy nie zrobił postępu, bo był zawsze słaby (1) albo zawsze bardzo dobry (6). Uczniom bardziej zależy na samej ocenie niż na wiedzy. Strasznie boją się też czegoś niewiedzieć. Na lekcjach nie padają pytania – padają przechwałki, gdy ktoś coś wie.
Wychodzimy potem z takiej szkoły/uczelni napełnieni wiedzą …jak przebić się przez machinę edukacyjną. Bo faktycznej wiedzy nie mamy wiele. Uczyliśmy się tylko „do klasówek”, i to na noc przed klasówką, i tak zaopatrzeni w ściągi. Nawet, jeśli nie ściągaliśmy, taka szybko wbita do głowy wiedza równie szybko z niej później ulatywała.
Bezużyteczne wzory na chemii. Pamiętacie? Większość z nas nawet nie wiedziała, czym są substancje, które powstają z przerabianych połączeń i do czego się je wykorzystuje. Znaliśmy za to na pamięć ich miejsce w okresowym układzie i liczby atomowe. Już nie znamy. Historia i jej daty. Pamiętacie jeszcze choć 20% tego, czego się nauczyliście? Potraficie połączyć daną epokę literacją z wydarzeniami historycznymi? Znacie w ogóle literaturę światową? Albo nawet polską – ale współczesną. I nie mam na myśli Witkacego. Idę o zakład, że większość Polaków lepiej zna „polską literaturę średniowieczną” niż książki napisane w Kraju 10 lat temu. Na informatyce na pewno świetnie opanowaliście DOS. I mówię tu nawet o czasach, gdy i tak wszyscy mieli w domu xp. A WF czego miał uczyć? Kultury sportu? Bo mnie WF skutecznie do sportu zniechęcił. Oceny z rzutu piłką lekarską. Wymyki. Przewroty. Bieganie po śmierdzących laskach podmiejskich. Super. I nie było, że ktoś poza lekcjami trenował (TRENOWAŁ) taniec, sztuki walki, jazdę konną. I tak musiał swoje po lasku wybiegać. Plastyka. To było fajne. Każdy miał piątkę, bo przecież nie wolno zabijać kreatywności. No i apele… Bolesna lekcja nowomowy, polityki i PiSowsko pojmowanej tradycji. Najśmieszniejsze było, jak nauczyciele sami sobie organizowali obchody dnia nauczyciela i musztrowali uczniów w wierszykach belfropochwalnych…
Czy tylko mi się wydaje, czy polskie szkoły powinny przejść solidną reformę?