W moim domu nie było kultu ciała. Rzadko kiedy rozmawiałyśmy też z mamą o urodzie innych ludzi. Dużo częściej mówiłyśmy o ideach, zachowaniach, cechach charakteru i wiedzy różnych osób – od tych najbliższych, w rodzinie, przez znajomych aż do postaci publicznych i artystów. Nie nazywałyśmy ich pięknymi ani brzydkimi. Byli mądrzy, głupi, ciekawi, nudni, utalentowani, pracowici, ograniczeni, otwarci, serdeczni lub chłodni. Jeśli się kimś zachwycałyśmy, to właśnie przez wzgląd na to, kim byli, a nie jak wyglądali. To nie znaczy, że estetyka była jakimś tematem tabu. Piękne lub brzydkie były dla nas pewne kreacje, fryzury lub makijaże. Nie bałyśmy się też wartościować estetycznie zdrowej lub niezdrowej figury albo stopnia zadbania ciała. No dobra, Robert Redford był przez mamę określany jako przystojny, ale kategoria aktorskich miłości to chyba zupełnie inna działka. ;)
Nie pamiętam jednak, by moja mama kiedykolwiek powiedziała mi, że jestem piękna. Nie kupowała mi modnych ubrań, które nosiły koleżanki w klasie, nie dostałam od niej staniczka, gdy skończyłam 8 lat, nie uczyła mnie makijażu i nie zachęcała do przekłuwania uszu. Obserwowałam ją, gdy pracuje, czyta, majsterkuje i opiekuje się dziećmi oraz stadkiem psów. Chciałam być jak ona. Dość długo – a właściwie zostało mi to do dziś – nie nosiłam sukienek, nie malowałam się i raczej stawiałam na to, co mówię niż na to, jak wyglądam w kwestii zjednywania sobie ludzi. Za tę edukację i hierarchię wartości jestem jej do dziś niebywale wdzięczna, choć oczywiście były momenty w życiu, gdy mi to nie odpowiadało. Na przykład na pierwszą randkę poszłam w wieku 17 lat i mój pierwszy wówczas makijaż po godzinie wylądował gdzieś pod moimi oczami. Najadłam się wstydu i trochę żałowałam, że nie nauczyłam się sztuki make-upu wcześniej. Ale generalnie czuję, że wyszło mi to na dobre, bo – paradoksalnie, pomimo że nigdy nie usłyszałam, że jestem piękna – czuję się piękna. Nie olśniewająco piękna, nie posągowo piękna, nie NAJpiękniejsza – ale po prostu piękna. Jak to się stało?
Otóż dzięki temu, że kwestia urody nie była często podnoszonym tematem w domu, nigdy nie byłam na niej skupiona. To nie w niej dopatrywałam się przyczyn sukcesów i porażek zarówno moich jak i innych ludzi. Gdy widziałam, że któraś z moich koleżanek ma powodzenie u chłopaków, tłumaczyłam to sobie jej charakterem, a nie tym, jak wyglądała. Serio. I do dziś obserwuję tu największą zależność. To nie te “piękne” w billboardowym znaczeniu tego słowa kobiety zdobywają najfajniejszych facetów i przyjaciół – ale te najbardziej radosne, energiczne i pewne siebie. Dostrzegam to dzięki mamie. Dzięki niej wiem, że nad swoimi sukcesami i porażkami mogę pracować, a nie są mi one dane “od natury”. Mam wpływ na swoje życie, karierę, atrakcyjność.
Po prostu nie byłam nigdy poddawana estetycznej ocenie wykraczającej poza moje starania o urodę. Czyli mama potrafiła mi powiedzieć, że pięknie mi w jakiejś sukience, makijażu lub warkoczu – ale nigdy nie usłyszałam, że jestem piękna lub brzydka pod tymi względami, na które nie mam wpływu, bo taka się po prostu urodziłam. Myślę, że to w tym tkwi cały sekret. W niechwaleniu za coś, na co nie ma się wpływu – i we wspieraniu cech, które można w sobie poprawiać.
No właśnie. Bo myślę, że dziecku można mówić, że jest piękne. Nie ma w tym nic złego, o ile nie przywiązuje się do tej urody wielkiej wartości i nie czyni z niej ważnego kryterium oceny człowieka. Takie dziecko potem dorośnie, i czy tego chcemy czy nie, będzie poddane ocenie swoich rówieśników oraz własnej, surowej krytyce, gdy będzie się porównywać z innymi. Przyjdzie moment, gdy mamine pochwały i peany na temat urody córki lub syna przestaną mieć dla dziecka znaczenie. Dużo ważniejsze będzie to, jak wygląda aktualna supermodelka oraz co mówią o urodzie najpopularniejsze koleżanki z klasy. Przyjdzie też moment, gdy twoje dziecko zacznie się starzeć i jeśli nie będzie umiało docenić innych swoich zalet, poczuje się gorsze, bo nie będzie już tą “piękną córeczką”. Bo pojawią się zmarszczki. Bo piersi już nie będą takie jędrne jak kiedyś. Bo brzuch się zaokrągli i pojawią się pierwsze siwe włosy.
Czy wychowując swoje dziecko, myślisz w ogóle o jego samoocenie na starość? Czy matka ma w ogóle wpływ na to, jak jej córka będzie się postrzegać, gdy to się wydarzy? Myślę, że ma ogromny wpływ. Ale nie polega on na tym, jak często będzie powtarzać “jesteś piękna”, tylko na tym, jak samą siebie będzie określać. Jeśli chcesz, by twoja córka nie nabawiła się kompleksów, sama ich nie miej. Wiem, że to łatwo mówić…
Z raportu Dove Jesteśmy Piękne wynika, że 74% córek uważa, że o pięknie mamy decyduje jej osobowość. A aż 76% mam uważa, że o pięknie córek decyduje ich uroda. No i weź tu teraz spraw, by twoje dziecko nie miało kompleksów po trzydziestce. A można. Tylko trzeba wreszcie odstawić do lamusa te wszystkie kryteria urody bazujące jeno na młodości, gładkości i jędrności. Tak, można być piękną kobietą po trzydziestce, po czterdziestce, sześćdziesiątce lub osiemdziesiątce. Można. Tylko trzeba się pogodzić z faktem, że nasze ciało się zmienia i nie czynić z życia kobiety wiecznej walki z czasem i starzeniem się. Trzeba się odsłonić. Pokazać. Nie wstydzić. Nie ukrywać wszystkiego, co nie pasuje do jakiegoś aktualnie lansowanego „ideału”. I to ty, jako matka, jesteś najlepszym przykładem dla swojej córki, jak być piękną kobietą w każdym wieku.
Twoja córka uważa, że jesteś piękną kobietą. Więc z okazji Dnia Matki życzę Ci, żebyś spojrzała na siebie oczami swojej córki, bo dzięki temu ona też dostrzeże w sobie piękno – teraz, za 20 lat – i za 50 lat.