Jeden z tych programów, w których jakaś superniania chce w jeden weekend zmienić czyjeś dzieci. Problem leży w małym chłopcu, który co rano robi cyrki przy ubieraniu się. Superniania mówi, żeby być stanowczym i prowadzić dziecko do pokoju, jeśli nie chce założyć spodenek. Tam mama powinna go zostawić z powtarzaną do skutku informacją, że chłopiec może zejść na dół dopiero wtedy, gdy założy spodnie. I ok. Kumam metodę, nawet mi się podoba. Zastosowałabym identyczną, gdybym miała taki problem z dzieckiem.
Haczyk pojawia się w wykonaniu. Oto bowiem widzę płaczące dziecko, które wyciąga ręce do mamy w jednoznacznym geście „przytul mnie”, „weź mnie na ręce”, „powiedz, że mnie kochasz”, a mama, kierowana przez Supernianię, ignoruje ten gest i odchodzi od dziecka. Wszystko to w imię konsekwencji i postawienia sprawy jasno: nie rozpraszajmy się, chodzi o to, że masz założyć spodnie i dopiero wtedy do mnie przyjść. Wtedy, z tymi spodniami na tyłku, możesz się do mnie przytulać i prosić o wzięcie na ręce. Niech to będzie dla Ciebie motywacja.
Oglądam tę scenkę i od razu przed oczami jawią mi się sceny z własnego dzieciństwa. Pamiętam je dobrze. Przede wszystkim scena spod przedszkola, do którego po raz pierwszy odprowadziła mnie mama. Pamiętam, że kurczowo trzymałam się jej, a potem kraty od bramy, gdy „przejęła mnie” przedszkolanka. Płakałam, kostki bielały mi na zaciśniętych piąstkach i przez łzy widziałam, jak mama odchodzi, zostawiając mnie na całą wieczność w tym okropnym miejscu. Wstydziłam się tego, co robię, ale nie mogłam się powstrzymać. Byłam po prostu przerażona. Potem pamiętam scenę, gdy zawieziona do szpitala na płukanie żołądka byłam odbierana mamie przez wyjątkowo straszną panią pielęgniarkę. Mama z łzami w oczach odrywała moje dłonie od swojej szyi, żeby oddać mnie na dobę do szpitala, a pielęgniarka trzymała mnie pod pachami i ciągnęła do siebie. Pamiętam to jak dziś. To straszne, przepotworne poczucie odrzucenia i lęk. Taką rozpaczliwą potrzebę bycia przy mamie i cierpienie na myśl, że ona nie chce się do mnie przytulić, że mnie zostawia. To był taki moment, że nie liczyło się nic poza tą potrzebą i tym lękiem. Nie docierały do mnie żadne tłumaczenia, żadna logika i żadne sygnały „z zewnątrz”.
Jeśli tylko nie będzie to konieczne, nigdy nie zafunduję tego własnemu dziecku.
Szpital, konieczność wyjścia do pracy – to są przykłady sytuacji, gdy trzeba dziecko od siebie odsunąć. Ale nie wyobrażam sobie, żeby nie chcieć przytulić dziecka tylko z powodu kłótni albo problemów wychowawczych. Dlatego zamierzam kontynuować naszą rodzinną tradycję w kolejnym pokoleniu i zawsze dawać dzieciom prawo do przytulenia się.
Jeśli trochę mnie znacie, wiecie z pewnością, że daleko mi do zwolenniczki wychowania bezstresowego. Ba, nie jestem też fanką „rodzicielstwa bliskości”, do którego zraziłam się już na wstępie, obserwując hektolitry jadu wylewające się z kłów jego wyznawczyń. Jestem za tym, by dzieci miały obowiązki. Jestem też zdania, że nie każda dziecięca potrzeba powinna być zaspakajana i jest to ważny element dorastania.
Jest mnóstwo potrzeb, których wręcz nie powinno się zaspakajać, żeby nie narobić sobie kłopotów. Na przykład taka potrzeba zjedzenia drugiej tabliczki czekolady. O, albo potrzeba zamordowania kierowcy, który nie używa kierunkowskazów. Powstrzymujecie się, prawda? I moje dziecko też się będzie powstrzymywać, bo od samego początku będę je uczyć, że wiele potrzeb trzeba kontrolować. Nie wolno ich zaspakajać. Wynikającą z tego frustrację można przeczekać, zwalczyć, ukierunkować, czego oczywiście uczymy się z czasem – i dlatego warto zacząć już w dzieciństwie.
Jeśli moje dziecko mnie uderzy albo obrazi, to nie będę jedną z tych matek, które mówią „widzę, że masz problem. Chciałbyś, żebym coś dla ciebie zrobiła?”. Nie. Ja prawdopodobnie zadziałam instynktownie, czyli pokażę swoje zaskoczenie, złość oraz wyproszę dziecko z pokoju (względnie: sama sobie pójdę). A potem porozmawiam z nim o tym, dlaczego nie zgadzam się na zaspokajanie potrzeby agresji, bo jest dla mnie ogromnie ważne, żeby moje dziecko nie było agresywne. Ale nawet wtedy, nawet w momencie złości, nie odmówię dziecku, które będzie chciało się do mnie przytulić. Chcę, żeby wiedziało, że niezależnie od tego, co zrobi, ja zawsze je kocham. Wiem, że można taką miłość wyrazić inaczej i nie potępiam rodziców, którzy w takiej sytuacji nie przytuliliby swojego dziecka – ale w moim świecie: przytulenie, gotowość do przytulenia, wzięcia na ręce, objęcia – to są takie podstawowe przejawy miłości i czułości.
Wierzę, że dziecięca potrzeba miłości od rodzica jest jedną z tych potrzeb, których niezaspokojenie niesie za sobą katastrofalne skutki. Dzieci, które nie czuły się kochane, mają potem problem z samoakceptacją, odnalezieniem się w społeczeństwie, wyborem partnera i generalnie pakowaniem się w toksyczne relacje. Nie widzę zaś skutków ubocznych zaspokajania tej potrzeby. Dlatego nigdy nie odsunę od siebie dziecka.
No… prawie nigdy. Jak moje maleństwo będzie miało 35 lat, dawno skończone studia i nie będzie się spieszyło do wyprowadzki, to przytulę je mocno, powiem, że kocham bezgranicznie, po czym otworzę drzwi wejściowe do domu i delikatnie acz stanowczo wypchnę je na zewnątrz.