Z portu w Petit Canal wyruszyliśmy łodzią w kierunku namorzyn. Namorzyny, po francusku mangrove, to takie wyspy drzew w słonej wodzie. Rosną na jej powierzchni, ale korzeniami sięgają głęboko do dna i tam się ukorzeniają. Możecie pamiętać podobną wyspę z filmu „Life of Pi”. Na Północno-zachodnim wybrzeżu wyspy Grande Terre na Gwadelupie jest mnóstwo tych namorzyn. Niektóre wysepki nadają się już do chodzenia, bo gąszcz korzeni działa jak sito, zatrzymując wszelkie kamyczki i muszelki niesione przez morze. Mieszkają tam ziemne kraby, które lokalesi łapią w drewniane pułapki oraz małe, urocze kraby pustelniki, które wykorzystują znalezione muszelki, by w nich zamieszkać. Filmiki z namorzyn gwadelupiańskich możecie zobaczyć na moim kanale instagramowym. Jest też filmik z krabami pustelnikami, których było tak wiele, że trudno było ich nie podeptać!
Po zwiedzaniu wysepki popłynęliśmy na brzeg rafy koralowej i po raz pierwszy w życiu nurkowałam. Nie z butlą, nie głęboko, ale tak z płetwami, maską i rurką. Co prawda kiedyś, w zamierzchłych czasach próbowałam to robić w polskim jeziorze, ale ni cholery nic nie widziałam. Tu były dziesiątki pięknych, kolorowych rybek, rozgwiazdy, jeżowce i masa innych zachwycających morskich stworzeń, których niestety nie mogłam sfotografować, bo nie mam wodoodpornego aparatu. Ale jakoś po podróży, gdy zrzucimy zdjęcia z lustrzanki, jest taki pseudo dowód moich wyczynów w postaci zdjęcia w masce. Legit? ;)
Na koniec rejsu popłyneliśmy na Wyspę białego piasku (tak się nazywa!), gdzie przeszłam chrzest rumu, stojąc po kolana w wodzie i zyskując karaibskich rodziców chrzestnych w postaci pary francuskich emerytów. :) I poczęstowano nas langustą, czyli chyba największym turystycznym hitem kulinarnym Gwadelupy. Miejscowi jadają ją rzadko. Wolą les accras, ale o nich w innym wpisie.