Znacie ten dreszczyk emocji, gdy jedziecie do centrum handlowego po wypłacie i już nie możecie się doczekać tych wszystkich ciuchów, które będziecie mierzyć i kupować? Bo ja nie.
Jechanie na zakupy to u mnie absolutna ostateczność. Czasem aż sobie w kalendarz je wpisuję, gdy już nie mam w czym chodzić – a i tak jak przychodzi termin, znajduję milion wymówek, by zająć się czymś innym. Na widok centrum handlowego dostaję mdłości. Gdy chodzę po nim dłużej niż kwadrans, zaczyna mnie boleć głowa. A już gdy w jakimś sklepie jest kolejka składająca się z więcej niż… cóż… gdy w ogóle jest jakaś kolejka, nie wchodzę tam wcale. Na znak „wyprzedaże” przechodzą mnie dreszcze, bo wiem, że wszystkie ciuchy będą przemieszane a ja chyba nie zostałam stworzona do przesuwania wieszaków. Ręce mnie od tego bolą bardziej niż od kopania rowów.
Oczy bolą od tych wszystkich smutnych misiów siedzących z telefonami w dłoniach pod sklepami. I od tych panienek w szpilkach i pełnym makijażu, jakby na wesele się wybrały. A nie. One do Zary. Tłumy płynące alejkami mallowymi, oczywiście każdy sobie, z lewej, z prawej, albo ramię w ramię całą grupą. Blokerzy schodowi, którzy stoją po lewej stronie i wwożą swoje szerokie dupska 3 metry do góry. Rodzinki z dziećmi, wskakującymi nagle pod nogi. No i te pariski hiltonki z jorkami w torebkach. Zawsze wtedy łapiemy się z psem wzrokiem i mamy pełne porozumienie. One wszystkie krzyczą „Kill me”.
Przymierzalnia. Kolejny koszmar. Najpierw jakieś liczenie ciuchów i przydzielanie numerków a ja jakoś nie lubię być traktowana jak potencjalny złodziej, nawet jeśli jestem w stanie wykrzesać w sobie trochę zrozumienia dla managerów sklepowych. Gdy nie ma kolejek, jakoś daję radę, ale niestety mam takie szczęście, że przede mną stoją w przymierzalniach koleżanki. W sensie: jedna mierzy, druga gada, potem coś odnosi, przynosi, znowu gada, tamta się znowu przebiera, no ślicznie, tylko cię pogrubia, no co ty. No i mam ochotę zacytować Didi: To twój tłuszcz cię pogrubia a nie ta spódnica.
I oczywiście z tych zakupów niewiele wynika, bo jak się szuka klasycznej małej czarnej, klasycznej białej koszuli, klasycznych kozaków, klasycznej skórzanej kurtki lub klasycznych spodni, to znajdujesz tylko fikuśne małe czarne, haftowane białe koszule, kozaki z kokardkami, kurtkę z czegoś skóropodobnego i spodnie z dziurami, jakby to było takie mega fajne chodzić w dziurawych spodniach. Naprawdę jestem o krok od zaprojektowania własnych ciuchów, które sobie zrobię w setce egzemplarzy i będę sobie wymieniać, jak się znoszą. Bo dla obecnych projektantów to chyba strasznie trudne wymyślić coś normalnego, w czym nie będzie się wyglądało jak Zenek z dyskoteki.
Borze, jak ja nienawidzę zakupów.