Kto się boi Fejsbuka.

Pamiętam czasy, gdy jako nieliczna z mojego otoczenia, miałam konto na Fejsbuku. Większość była na Naszej Klasie albo jeszcze na Gronie. Bardzo wtedy Fejsbuka reklamowałam, głównie przez jego międzynarodowość, klarowność i dynamiczny rozwój. Dziś bardzo wiele moich nowych znajomości z reala przenoszę na Fejsbuka – nie ucinając spotkań na żywo, tylko po prostu usprawniając komunikację przez internet. Tak jest wygodniej. Mam też znajomych, których na Fejsbuku nie ma. Nie dlatego, że byli tam, sprawdzili i im się nie podobało, ale dlatego, że go nie znają i w związku z tym nie czują potrzeby używania go. Być może zmieniliby zdanie, gdyby dali się przekonać i założyli sobie konto. Fejsbuk jest bowiem narzędziem, które warto poznać i nauczyć się obsługiwać, mimo że (jak każde narzędzie) może wyrządzić nam krzywdę.

Poznajcie historię Rossa, który był na Fejsbuku, ale już nie jest. Teraz prowadzi przeciwko niemu krucjatę na Jutiubie (ogrrromna różnica…). Ma ogromną liczbę zwolenników a ruch antyfejsbukowy rośnie w siłę z każdym miesiącem. Mówi się o uzależnieniu, społecznej niepełnosprawności, marnowaniu życia. Ross zarzuca Fejsbukowi, że wprowadził nowy język (LOL, ROTFL itp.), zachęca ludzi do oceniania się nawzajem, prowokuje zazdrość oraz daje złudzenie atrakcyjności i popularności. A ja tak patrzę na tego Rossa z otwartą gębą i latającymi oczkami (tak! Oceniam go!) i myślę sobie, że jest żałosny.

LOLe, ROTFLe i inne WTF to język internetu, związany z fejsbukiem tak samo, jak język polski związany jest z polskimi gazetami. Powstał na forach internetowych, na czatach, komiksach i w środowisku graczy. Może się komuś nie podobać, ale to jest najzwyklejszy etap ewolucji języka, który dostosowuje się do potrzeb jego użytkowników, ulega modom i wyróżnia pewne społeczności. Nie ma w nim nic złego, nikt nikogo nie zmusza do jego używania. Jeśli nie lubisz „LOLokaustu” a któryś z Twoich znajomych na Fejsbuku używa tych słów, wystarczy go zablokować lub nawet usunąć ze znajomych.

Ludzie oceniali się od zawsze, oceniają się teraz i oceniać będą – zarówno w internecie, na ulicy jak i na prywatnych spotkaniach towarzyskich. Nawet jeśli będziesz bardzo starał się nikogo nie oceniać, możesz najwyżej powstrzymać się od wyrażania głośno swoich opinii, bo w głowie i tak będziesz to robił. Taka natura ludzka. Porównujemy się, oceniamy, lubimy, nie lubimy. To normalne i też nie ma w tym nic złego. Grunt to zachować kulturę osobistą i nikogo nierozważnie nie ranić – ale te zasady funkcjonują wszędzie tak samo. Nie ma co demonizować Fejsbuka.

Zazdrość to też zupełnie naturalne uczucie. I tak samo będziesz ludziom zazdrościł w realu jak na Fejsbuku. Ross zazdrościł kumplowi pracy i cieszył się, że przynajmniej nie jest, jak ten kumpel, rozwodnikiem. Cóż. Współczuję Rossowi takiego myślenia. Po co pracować nad swoim życiem i negatywnymi uczuciami wobec innych, skoro można po prostu odciąć się od źródła informacji?

Nie mamy setek przyjaciół, tylko czterech – mówi Ross. OK, tu wchodzimy w leksykę i tłumaczenie słowa „friend” na polski. Może faktycznie nie mamy setek przyjaciół („friends”), ale możemy już mieć setki kumpli, znajomych i kolegów (też „friends”) i niby dlaczego mielibyśmy się do nich nie przyznawać na Fejsbuku? Może kiedyś odwiedzimy Montpellier a jeden z naszych starych znajomych z podstawówki tam teraz mieszka i może nas oprowadzić po mieście? Może szukamy pracy a koleżanka ze studiów, obecnie szefowa jakiejś firmy (straaaszna zazdrość!) potrzebuje specjalisty i zaprosi nas na rozmowę kwalifikacyjną? Nigdy nie wiadomo, kiedy przydadzą się nam kontakty, o których zapomnielibyśmy bez internetu. Ba, nawet ludzie, których w liceum nie lubiliśmy (o tym też wspomina Ross) mogą się dziś okazać całkiem fajni i nagle odnajdziemy wspólny język?

Są ludzie, którzy żyją tylko w internecie. Całymi dniami blipują, piszą na fejsie posty, jak to właśnie zjedli śniadanie i wolą spędzić kilka godzin, sadząc kapustę w Farmville niż wyjść na wino z przyjaciółmi. Tak, są. Są mordercy używający noży kuchennych do zabijania swoich ofiar i alkoholicy. Ale znakomita większość używa fejsbuka do komunikacji, noża do krojenia pomidorów a alkoholu jako dodatku do wieczora z przyjaciółmi. Potępienie Fejsbuka jako zła wcielonego jest domeną głupców i ludzi słabych. Jesteś uzależniony od fejsbuka? OK, walcz z tym, wypisz się, skasuj konto. Ale nie namawiaj wszystkich do zrobienia tego samego.

Do czego służy mi Fejsbuk?
– jest rozbudowaną książką telefoniczną, dzięki której mogę łatwo dotrzeć do różnych ludzi na całym świecie, umówić się z jakąś grupą na imprezę lub rozmawiać z siostrą za granicą.
– Jest moim archiwum zdjęć, którymi mogę się dzielić ze znajomymi; udostępniać im fotki, na których sami są; poddawać ocenie moje prace.
– Jest tablicą ogłoszeń, na której mogę szukać opinii na jakiś temat, rady, pracowników i pracodawców, klientów i chętnych na mój stary samochód.

Dzięki fejsbukowi odnalazłam wielu starych znajomych i dowiedziałam się, jak potoczyły się ich życia. I w przeciwieństwie do Rossa, jestem bardzo szczęśliwa, że Kunegunda ma własną firmę w Paryżu a Ksawier jest z zawodu dyrektorem ;) Nie boli mnie to. Wręcz przeciwnie – jestem z nich dumna. Chętnie spotykam się z nimi na kawę, nocuję u nich, gdy los zawiedzie mnie do ich krajów lub przyjmuję u siebie, gdy wpadają do Warszawy.

Jednak historią fejsbukową, która najbardziej zapadła mi w pamięć, była historia pewnego zdjęcia zrobionego we Włoszech. Pamiętacie moją miesięczną podróż samochodową przez słoneczną Italię w 2010 roku? Jechaliśmy właśnie z Mścisławem przez Calabrię. Trzymaliśmy się z dala od autostrad, bo woleliśmy urok wąskich, wijących się dróg i małych miejscowości. Przejeżdżaliśmy akurat przez Mileto, miasteczko z 7 tys. mieszkańców. Ciasna ulica, przepiękna pogoda, stare domy szeregowe. Nagle zauważyłam parę starszych mężczyzn, siedzącą przy ulicy. Ustawili sobie stolik nakryty niebieskim obrusem, dwa krzesła i wino. Siedzieli tam, ubrani elegancko, celebrując wiosenne popołudnie. Zatrzymaliśmy się przy chodniku i spytaliśmy, czy mogłabym tę chwilę uwiecznić na zdjęciu. Nie było problemu! Panowie zapozowali do zdjęcia, poczestowali samogonem, potem wcisnęli nam drugą butelkę „na później”. Poprosili też o zdjęcie z blondynką. I tylko kazali obiecać, że wyślę im potem to zdjęcie. Dostałam karteczkę z adresem (nie mailowym oczywiście) i obiecałam, że fotkę wywołam i wyślę im pocztą, jak tylko wrócę do Polski. No ale wiecie, jak to jest z karteczkami z adresami… Było ich kilka, bagaże przepakowaliśmy wielokrotnie, zwiedziliśmy jeszcze kupę miejsc i poznaliśmy kupę innych ludzi. Po powrocie do Polski nie byłam w stanie znaleźć małej karteczki z adresami i nazwiskami panów z Mileto.

Usiadłam do Fejsbuka, wystukałam „Mileto” i napisałam do pierwszego mężczyzny, jaki wyświetlił mi się na liście. W pierwszej wiadomości opisałam wstępnie problem. Obiecałam, że wyślę zdjęcie, zgubiłam adres, może będzie Pan znał tych ludzi?
– Jasne, chetnie pomogę, ale wie Pani.. Mileto ma 7 tys. mieszkańców. Mogę nie rozpoznać akurat tych mężczyzn…
Wysłałam zdjęcie i okazało się, że nie dość, że ich zna, to jeszcze jest kuzynem jednego z nich. Mieli nawet to samo nazwisko. Niestety okazało się, że jeden z moich uroczych modeli zmarł niedawno. Nie zdążyłam. Ale drugi dostał obiecaną fotografię.
No i powiedzcie mi teraz, jak ja bym to zrobiła bez Fejsbuka? Pewnie dałoby radę, ale o ile byłoby to trudniejsze!


Mileto, 2010