Posłuchajcie, jak to Rafał wołał o miłość.

Niedawno napisałam tekst, w którym pytałam czytelniczki, co robiły przez ostatnie 10 lat. Przeprowadzki, zmiana pracy, miłości i rozstania. Moje życie też prowadziło mnie różnymi dziwnymi dróżkami. A Ciebie? Co robiłaś? Pewnie nie pamiętasz, co robiłaś o tej porze dokładnie 10 lat temu, ale może pamiętasz, co robiłaś w styczniu, zaledwie 4 miesiące temu? Bo na przykład taka Karolina Piasecka zapomniała wtedy kwiatka, którego dostała od męża na balu charytatywnym. No nie wzięła go z imprezy. Więc mąż postanowił jej o tym przypomnieć. Porozmawiać, pokazać, że mu z tego powodu smutno. Jak to określił jego prawnik – Rafał Piasecki tego wieczora „wołał o miłość” do swojej żony, niewdzięcznej Karoliny, która zapomniała kwiatka danego od serca. Chcecie posłuchać?

Nagranie zaczyna się od 3 minuty, przewińcie sobie. I posłuchajcie do końca, jeśli dacie radę. Moi znajomi mówią, że nie wytrzymali dłużej niż kilka minut.

O kurcze, cholera, pewnie obrazek tytułowy filmu Was zniechęcił… A może nie? Może jednak wysłuchaliście? Bo wiecie, ludzie potrafią zadziwiająco dobrze nie-widzieć przemocy obok siebie. Śpią smacznie, słuchając krzyków w mieszkaniu obok. Albo w rozmowach z przyjaciółką wolą nie poruszać trudnych tematów, takich jak ten, że jej mąż się ostatnio upił i miał pretensję, że ona nie zdążyła mu zrobić obiadu, więc na pewno się kurwa puszcza i wypierdolić ci szmato…. Ojej, wiesz… zmieńmy temat, co tam u Wojtka słychać? Jak sobie w szkole radzi?

To nagranie jest jednym z czterech przygotowanych przez Karolinę Piasecką jako dowody na to, że mąż się nad nią znęcał. Tu macie zapis nagrania, jeśli wolicie przeczytać „wołanie o miłość” w wersji tekstowej.

Koszmar Karoliny trwał ostatnie 10 lat, bo zaczęło się, jak zaszła w ciążę. Wtedy uderzył ją po raz pierwszy. W międzyczasie Rafał robił karierę polityczną, był radnym w Bydgoszczy, członkiem PiS. Postanowił, że żona powinna rano delikatnie budzić go śniadaniem, z pracy wracać najpóźniej o 16:15, o 17 podać mu ciepły posiłek a po 21 być do jego dyspozycji. No co on zrobi, że taki tradycjonalista z niego. Rafał na przykład uważa, że homoseksualizm to zło i kiedyś tak skomentował wystąpienie Roberta Biedronia:

Nie życzę sobie demoralizowania moich dzieci przez publiczne lobbowanie Waszego chorego, w mojej ocenie stanu umysłu.

To, że dzieci słyszą, jak wyzywa ich matkę, bije ją, poniża, wywala z domu, to już jego dzieci nie demoralizuje. To przecież nie jest chore.

Ale zostawmy Piaseckiego. Przecież nie on jeden jest w Polsce takim biednym misiem wołającym o miłość. Po prostu on jest teraz na świeczniku, bo Karolina go nagrała. Inne nie nagrywają, bo się boją.

Ofiarami przemocy domowej jest co roku 700 tysięcy do miliona Polek. 150 z nich ginie w wyniku tej przemocy każdego roku. 95% sprawców tej przemocy to mężczyźni. Ofiarami padają głównie kobiety i dzieci.

Niedobrze mi się robi, gdy czytam komentarze niektórych internautów do sprawy Piaseckiego. Piszą, że nie znamy przecież drugiej strony, że ona go mogła prowokować, że kobiety też biją mężczyzn. Aaaa… no tak. To spoko. To mógł ją zwyzywać od kurew i szmat, mógł pobić. Bo przecież sprowokowała go tym kwiatkiem, albo jakimś słowem, albo palec pokazała. To spoko. To mógł.

Ja pierdolę.

Wiecie, kiedy można użyć przemocy wobec drugiego człowieka? Tylko w obronie własnej lub obronie kogoś innego. Tylko, jeśli ktoś się na Ciebie rzuci, a Ty się bronisz lub bronisz kogoś innego, słabszego. A i wtedy trzeba dopasować obronę do ataku. Bo wiecie, mój dwulatek czasem podchodzi i mnie rączką uderza. Jakimś cudem go wtedy nie tłukę. Czy to nie jest oczywiste? Bo mam wrażenie, że nie dla wszystkich.

Niektórzy piszą, że normalna kobieta by odeszła. Ale musicie wiedzieć, że ci przemocowi partnerzy nie są takimi stuprocentowymi potworami. Oni potrafią świetnie przepraszać, obsypywać podarunkami, rozpieszczać, obiecywać poprawę. A potem nagle, bez przyczyny… jeb. Bo znowu coś im się nie spodobało albo się napili. Alkohol jest takim świetnym usprawiedliwieniem dla ciosu w nos albo tekstu „wypierdalaj, głupia szmato”.

No i to się nie dzieje nagle, po 10 latach związku. To nie jest tak, że małżeństwo Piaseckich było idealne i on nagle taką akcję odstawił. Pewnie zaczęło się od drobnostek. Od zazdrości (z miłości przecież) i od pretensji, że późno wróciła (bo on tak za nią tęsknił). Raz ją brzydko nazwał, przeprosił. Potem raz jej kazał wypierdalać, przeprosił. Potem raz popchnął, przeprosił. Kupił zegarek. Potem zrobił awanturę, bo on zarabia a ona nawet dupy mu nie chce dać, uderzył, ale znów przeprosił, z bukietem róż i biletami do Egiptu. Przecież go nie zostawi, bo jak ona sobie sama z dziećmi poradzi. A on ją kocha, to przecież widać. Gdyby nie kochał, to by tak nie reagował, to by nie był tak strasznie zazdrosny. Granice się przesuwają, ona udowadnia jemu i sobie, że może znieść więcej i więcej. Karolina sprzed 10 lat nie pozwoliłaby sobie na takie traktowanie ze stycznia 2017, ale już Karolina ze stycznia 2017 ma tak obniżone poczucie własnej wartości (nasłuchała się przecież przez 10 lat, jaką jest kurwą, szmatą, chujem, jak to nic nie znaczy i nic nie umie, debilka jedna), że sobie pozwala. Przeprasza, wybacza, próbuje się poprawić, naprawić jego. Będzie dobrze.

On nie jest potworem. On pewnie w takiej właśnie rodzinie dorastał i też się naoglądał i nasłuchał błagania matki. On też jest ofiarą. I ona to rozumie, bo ma demoniczną empatię. Nauczyła się go słuchać, rozumieć, przewidywać i po małych sygnałach rozpoznawać, że coś mu się może nie spodobać. Już nie słucha siebie, tylko jego. A on ją uczy, jaka powinna dla niego być. Uczy ją biciem, obrażaniem, zrzucaniem ze skarpy, wywożeniem do lasu, straszeniem, że ją i dzieci pozabija. I to działa!

No, może tak nie do końca, bo ona z niewiadomych przyczyn nie jest namiętną w łóżku, nie cieszy się na jego widok, nie rzuca na szyję, jak wraca z pracy i czasem ma gorszy dzień, nie wiadomo czemu. Może trzeba jej znowu przypierdolić, żeby się bardziej starała? Żeby się szczerzej uśmiechała, gdy idą na spotkanie towarzyskie? Bo jakaś taka skwaśniała jest i ludzie zaczynają gadać.

No tak już jest, że przecież na żonie to nie gwałt. Że bicie jest niby złe, ale w domu się nie liczy. I dzieci bić nie wolno, chyba że własne, bo to wtedy się nazywa „wychowywanie”. Żadne państwo nie będzie mi się wpierdalało w mój dom i w moją rodzinę, nikt mi nie będzie mówił, jak mam żyć pod własnym dachem. Jak obca osoba powie coś przykrego mojemu dziecku to źle, ale jak ja je spiorę pasem, to spoko.

I dlatego PiS planuje wypowiedzieć konwencję o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Żeby się nie wpierdalać w rodzinę, świętość największą. Tej rodzinie to najbardziej szkodzi istnienie homoseksualizmu a nie pranie żony i dzieci. Logiczne.

Takich historii jest dużo. Policzcie sobie jeszcze raz. 150 martwych kobiet rocznie. Trzy tygodniowo. Prawie milion bitych, poniżanych, zastraszanych. Myślicie, że jedna z nich nie mieszka nad Tobą, za rogiem albo nie pracuje przy biurku obok? Czasem to jest bezpośrednia ofiara, tylko córka przemocowca, czasem syn. Noszą w sobie tę chorobę, przekazaną od rodziców. Chorobę, którą się dziedziczy, obserwując zły wzorzec. Oni albo będą sprawcami albo ofiarami przemocy, jeśli nikt nie wyciągnie do nich ręki albo jeśli sami nie są wystarczająco silni, by sobie zdać sprawę, że to nie jest normalne, przyciskać partnerkę za szyję do ściany, bo później wróciła z pracy (przeczytajcie opowieść znanej blogerki).

Tylko że tak trudno jest tego wysłuchać, tak trudno o tym czytać, tak trudno jest pomóc. Ja to wiem. Ale trzeba. Trzeba pomagać. Trzeba reagować. Mówić „STOP”. Podawać do sądu, piętnować, dzwonić po policję, rozmawiać z ofiarami, oferować wsparcie.

Trzeba to wreszcie uciąć. Trzeba jasno i wyraźnie powiedzieć dość i nie udawać, że to się nie dzieje. Nie zamiatać pod dywan, nie usprawiedliwiać.

Przeczytałam niedawno książkę „Dziunia” Anny Marii Nowakowskiej. To historia, w której jest sporo prawdy. Niektórzy twierdzą, że sama prawda. Bo i mnie trudno jest uwierzyć, że jakaś pisarka mogła w pełni zmyślić taki fragment… Przytoczę go Wam, bo mną wstrząsnął i zapadł głęboko w pamięć.

Zaczęło się od bażanta, ale to nie jego bażancia wina. Biedak stał się źródłem przejmującego smrodu, który tak się wżarł w ściany i podłogi, że czuć go było jeszcze dziesięć lat później.

Odtąd każdy, kto wchodził do domu Dochtorostwa, rozglądał się z niepokojem, zanim receptory węchowe pogodziły się z losem i przestały się buntować. Domownicy nie czuli tego odoru, bo do wszystkiego można przywyknąć, prawda?

[Podejrzewam, że nadal błąka się tam duch nieszczęsnego bażanta, który spowodował, że wszyscy tego pamiętnego dnia przekroczyli jakiś próg. Tak jak błąkają się echa słów i czynów, które były władne kaleczyć i zabijać.]

Zabawne, jak wyglądają od wewnątrz rodzinne anegdotki opowiadane ze śmiechem przy grillu przez samych uczestników zdarzeń. „Ależ to był smród! A jaką on(a) miał(a) minę, żebyście widzieli, chachacha”.

Zanim jednak rozcuchnie się nam na dobre, warto zerknąć na psychologiczne zaplecze tej sytuacji. Zabawnej. Oczywiście, że tak. Z pewnej perspektywy. Dramatycznej. Owszem, również. Z innej perspektywy.

Zatem bażant, martwa osoba dramatu. Ojciec przyniósł go nie wiadomo skąd i z lekka bełkotliwie zapowiedział: „Zrobimy sobie ucztę, matka, upiecz to”.

Był w jednym z tych swoich charakterystycznych humorków, które pojawiały się w drugim dniu ciągu. W trzecim stawał się paranoidalny, następnie autystyczny, a na końcu – zwykle dnia siódmego – ciężko chory. Dziunia nie znosiła drugich dni cyklu, ponieważ ojciec próbował wtedy nawiązać kontakt z rodziną. Stawał się natrętny i żądny wymiany emocjonalnej. Kłopot w tym, że gadał od rzeczy. A pomysły, którymi sypał jak z rękawa, przyprawiały wszystkich o zgrozę.

Raz była to wspólna kąpiel dla zdrowia – pod szlauchem na podwórzu. To, że był akurat początek lutego, wcale go nie zniechęciło. Sam wymyślił program hartowania dzieci i od razu próbował wprowadzić go w czyn. Innym razem przyszedł ze skalpelem i propozycją obrzezania Lubusia. Dla higieny.

Wobec tak fantazyjnych gier rodzinnych kolacja z bażantem nie wydawała się aż takim dziwactwem. Przecież rodziny – zdarza się – siadają wspólnie do kolacji, smakując wyszukane potrawy.

Tak czy owak nikt się bażantem nie przejął i nie powiało grozą, jak zazwyczaj. Najczęściej Dziunia w dniach drugich czujnie obserwowała ojca, żeby we właściwym momencie zarządzić ewakuację. Albo odwrócić jego uwagę. Zdawała sobie sprawę z tego, że ojciec staje się niebezpiecznym facetem z artystycznymi dziurami w mózgu. Z każdym kolejnym ciągiem był coraz bardziej nieprzewidywalny.

[– Zrozum, to nie był zwyczajny pijak – tłumaczyła mi, kiedy widziałam ją po raz ostatni. – Alkohol zmieniał go w wyrafinowanego potwora artystę. Był najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem, jakiego znałam, ale miał w sobie specyficzną moc, którą wyzwalał alkohol. Moc paraliżowania nas strachem, zatrzymywania naszego oddechu, dosłownie. Nie musiał nic robić, wystarczyło, że wszedł. Wystarczyły kroki pod oknem. I jeszcze jedno – dodała. – On naprawdę wierzył, że robi z nami fajne rzeczy, że jego pomysły powinny nam się podobać. Pragnął naszej wdzięczności, chciał być świetnym facetem, z fantazją. Kiedy uciekaliśmy albo drętwieliśmy z przerażenia, widziałam w jego oczach nie tylko furię. Widziałam w nich zdumienie. On nie rozumiał, dlaczego się go boimy. Chciało mi się wyć pod niebiosa, bo gdzieś, w tej ogarniętej psychozą bestii, był uwięziony cierpiący człowiek. Ktoś, kim mógłby się stać, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Na przykład gdybym się nie urodziła. Dlatego nigdy nie potrafiłam go znienawidzić. Nawet po Wielkim Smrodzie, czyli Dniu Bażanta.]

W Dniu Bażanta Mama, która brzydziła się dziczyzną prawie tak samo jak mężczyznami, odmówiła przyrządzania tego obrzydlistwa.

– To nie będziesz żreć – warknął ojciec.

– Żryj sobie sam – odparła Mama. – I tak nie tknęłabym tego… tego… tych zwłok.

Dziunia zaczęła miotać na nią straszliwe spojrzenia i syczeć przenikliwie, bo aż zatykało ją ze strachu, kiedy Mama w tak beztroski sposób naruszała zasady bezpieczeństwa. Podejrzewała, że Mama celowo prowokuje atak.

Bez wątpienia tak właśnie robiła, lecz wtedy Dziunia nie była w stanie pojąć, że to jest część śmiertelnej gry. Prowadzonej na wpół tylko świadomie. Gra nazywała się „Zrób mi coś tak strasznego, żebym od ciebie wreszcie odeszła”. Inna, bardziej popularna nazwa tej gry to: „Jak osiągnąć dno i się od niego odbić”. Niestety, Mama była fatalnym graczem. I pewnego dnia po prostu nie zauważyła, że gra się skończyła i pora wiać. Jej osobiste dno nie dawało możliwości odbicia się, ponieważ było dwa metry pod ziemią. Tak bywa.

[Kiedy Dziunia wreszcie pojęła, o co w tym wszystkim chodzi, była już uwikłana we własne śmiertelne gry. Nie mogłaby więc nikomu pomóc. Nie żeby nie próbowała. Po prostu ręce miała zajęte robieniem sobie mniejszych i większych krzywd.]

W Dniu Bażanta Mama wyraźnie szukała guza. Szukała i znalazła.

Ojciec zabrał się do skubania piór. Skubał, polewał wrzątkiem, dalej skubał, jak wytrawny Skubacz Piór. Którym nie był.

Później zapalił gaz i robiąc sporo fetoru, opalił gołego bażanta do ostatniego pióreczka, jak wytrawny Opalacz Piór.

Robiąc wiele hałasu i jeszcze więcej bałaganu, zapakował ptasi zewłok do prodiża, posypał solą, pieprzem i majerankiem, włączył i poszedł się napić. Po robocie.

Dziunia odetchnęła z ulgą, Lubuś odetchnął z ulgą, Mama westchnęła bez niczego. Po prostu westchnęła i już.

Lubuś zajął się okładaniem zeszytów i ostrzeniem ołówków, na wypadek gdyby ojciec miał jeszcze jakiś napad ojcowszczyzny. Przychodziło mu czasem do głowy, żeby sprawdzić postępy szkolne syna, nawet w wakacje, owszem. Nawet z darciem nowych książek szkolnych na strzępy, owszem. Czemu nie?

Pod koniec sierpnia zmierzch zapada wcześnie, więc Dziunia stanęła w oknie, wysyłając do Buni esemesa latarką. Ostatnio ćwiczyły alfabet Morse’a w nadziei, że im się kiedyś przyda, jakby co.

Dziunia wykropkokreskowała: „Ale coś cuchnie mała ratunku”.

Bunia odkropkokreskowała: „Cuchnie ale chyba nie wybuchnie”.

Tak jej się zrymowało, ale nie miała racji co do meritum. Ani talentu do przepowiedni.

Bo w kolejnej chwili coś huknęło potężnie i zgasły światła w całym domu.

Dziunia, Lubuś i Mama machnęli się biegiem do kuchni, Dziunia pierwsza.

W ciemności coś wstrętnego spadło jej na głowę, dokładnie w chwili kiedy pośliznęła się na innej obmierzłej substancji.

Wyrżnęła czołem o kant stołu i zobaczyła kilka supernowych w technikolorze. Były z jakiegoś powodu różowe.

Mama pobiegła do skrzynki z bezpiecznikami, bo na oko wykol nie dało się określić, „co, do nagłej śmierci, tu wybuchło!?”.

Lubuś wlazł w to samo świństwo, na którym wyłożyła się jego siostra.

– Zo du dag jedzie? – wyartykułował słabym głosem. – Zaraz zie borzygab.

Śmierdziało nieziemsko, ale jakoś nie dla wszystkich. Oto Dziunia wcale nie rzygała, co było niepojęte. Kto jak kto, ale ona na smród była wprost u – czu – lo – na. Byle odorek i jazda do rygi.

Kiedy stało się światło, wyjaśniło się, że to jest feta na cześć bażanta, którego ojciec zapomniał wypatroszyć. Odflaczyć, za przeproszeniem. Odflaczacz był z niego żaden.

Rozgrzane wnętrzności i ich zawartość radośnie wybuchły, wysyłając pokrywę prodiża w niebo, czyli w sufit. Skąd jeszcze spadały (flakowate) strzępy niedoszłej uczty.

I co, w sam raz na anegdotkę, nieprawdaż?

Prawdaż. Mama nawet się roześmiała, zanim zrobiło się ponuro. Dziunia też parsknęła, a więc i Lubuś, oczywiście. Chociaż go skręcało z obrzydzenia. Na chwilkę zrobiło się wesoło.

Ale tylko na chwilkę, bo zaraz przyszedł ojciec. Potoczył wzrokiem po pobojowisku. Nie było wiadomo, co sobie pomyślał, ale dobrą minutę tak stał i toczył wzrokiem. Nawet jakby trochę przetrzeźwiał od tego smrodu. Istne szambo, ludzie.

– Teraz będzie kolacja – powiedział wreszcie. – Teraz będziecie to żreć.

Nie wierzycie? Oni też nie wierzyli, dlatego na ustach Mamy wciąż jeszcze widać było resztki śmiechu. Ciągle miała rozbawienie w oczach, kiedy ojciec chwycił ją za włosy i wsadził jej twarz w to, co zostało z bażanta.

Tak, wtedy uwierzyli. Że będą musieli to zjeść.

Jeśli to jest WOŁANIE O MIŁOŚĆ, to powinno być karalne. Wołanie o miłość z użyciem noża. Gwałt z wołaniem o miłość. Siniaki i złamania w wyniku wołania o miłość. Każdy wołający o miłość mężczyzna powinien siedzieć w więzieniu razem z innymi wołającymi o miłość. Niech się miłują razem, w celach. Niech wołają.

Już nawet nie po to, żeby ich ukarać (choć słuchając nagrania, naprawdę, nawet w moim pacyfistycznym sercu odzywa się żądza mordu), ale żeby ich odseparować od reszty społeczeństwa.

Żebyśmy my mogły spóźniać się do domu, nie podać obiadu, zapomnieć o kwiatku. I żebyśmy nie bały się o życie nasze i naszych dzieci. I żeby te dzieci potem też nie musiały wołać o miłość oraz słuchać tego wołania, a potem lądować w szpitalu lub w kostnicy.