Kiedyś podróżowało się inaczej. Nie trzeba było płacić za bilet ani szukać hotelu. Nie było ryzyka, że wpakują Cię w obowiązek prowadzenia wynajętego auta ani że będziesz musiał robić zakupy na śniadanie. Wstawało się praktycznie o świcie i miało się energię do późnego wieczora. Każde odwiedzone miejsce niosło za sobą multum przefajnych atrakcji, takich jak drzewa, rowy i pola. Czasem się nudziło, ale wtedy zawsze ktoś wpadał na genialny pomysł i potem już tylko trzeba było się martwić, jak zrobić tak, żeby uniknąć kary. Z drugiej strony – pomimo braku obowiązku prowadzenia auta, nigdy nie można było się napić alkoholu lub odłączyć się od grupy na parę dni, bo spotkane na imprezie towarzystwo zaprasza na drugą stronę wyspy. Tak, kiedyś podróżowało się inaczej. Gdy było się dzieckiem.
Potem trochę się zmieniło. Wciąż nie trzeba było za bardzo sobie wakacji organizować, bo wiadomym było, że wyjeżdża się tylko latem i przeważnie w zorganizowanych grupach. Chodziło tylko o to, by wybrać sobie dany obóz, kolonie lub spływ, za które już najczęściej płacili rodzice. A potem postawić się w opozycji do opiekunów i za zwycięstwa poczytywać sobie wszystkie złamane punkty regulaminu. Nie palić. Nie pić. Nie bić się. Nie nocować w nieswoim pokoju. Nie opuszczać terenu kolonii. Nie brać narkotyków. Nie uprawiać seksu…
Studia były pierwszym podróżniczym szokiem organizacyjno – finansowym. Nagle sami zbieraliśmy ekipę i z zarobionych gdzieś na boku paru złotych jechało się nad morze albo do Kazimierza. Autem w 6 osób. Autobusem. Stopem. A potem dzieliliśmy czas na kulturę i picie. Picie i kulturę, czasem kulturalne picie, czasem pijacką kulturę… Szkoda czasu na sen, przecież noc jest od przeżywania uniesień. Rano chwila snu, popołudniem spektakl, wycieczka rowerowa, muzem i zwiedzanie miasta, wieczorem koncert, rozmowy o filozofii i planowanie wspólnej wieczności z przyjaciółmi, nocą zdobywanie świata, rano do namiotu. I tak na okrągło. Wszystko za 15 zł. 40 gr.
A teraz… Teraz już za atrakcje nie wystarczą drzewo, rów i pole. Łamanie regulaminu, którego nie ma, nie sprawia już frajdy. A picie do białego rana sprawia, że następnego dnia nie mamy siły na nic. Ale za to po raz pierwszy jesteśmy prawdziwie wolni. Wolni od opiekunów, zakazów i nakazów, wszelkich ograniczeń. Nie hamują nas już pieniądze, bo zarabiamy. Nie hamują nas wakacje, bo urlop możemy sobie wziąć w środku semestru. Możemy wynająć auto, rozłączyć się z grupą, zmienić plany „bo tak” i odkryć piękno chwili, która jeszcze kilka, kilkanaście lat temu umknęłaby nam w natłoku narkotyczno alkoholowych wizji jako mało atrakcyjna i zbyt zwyczajna. Chodzi o tę chwilę, gdy pijemy kawę muskani słonecznymi plamkami przesianymi przez parasol z liści palmowych lub gdy czytamy doskonałą książkę, popijając ją gwadelupiańskim rumem z owocami i słuchając szumu fal. Gdy wbijamy się nocą w tłum mieszkańców naszej wioski, zgromadzonych przy okazji zbliżających się wyborów samorządowych i rozmawiamy z nimi o podróżach lub gdy leżymy na tarasie naszego mieszkania i gapimy się w gwiazdy, zdając sobie sprawę, że części z nich nigdy jeszcze nie widzieliśmy na oczy.