Tak to się robi – czyli o reklamie na blogu.

Znawcy blogosfery i marketingowcy specjalizujący się w reklamie internetowej podają często przykłady fakapów popełnianych przez firmy chcące reklamować się na blogach. I choć rzeczywiście czytanie różnych śmiesznych, żenujących ofert i maili jest fajną rozrywką, ja moich perełek opisywać tu nie będę. Skupię się na pozytywach – a właściwie na jednym pozytywie, który napisał do mnie w poniedziałek. Chodziło o promocję książki.

Autorem maila nie był jednak asystent asystentki prezesa wydawnictwa – ale sam autor, który wziął we własne ręce promocję swojego dziecka (a pierwszą książkę traktuje się jak dziecko :)). Napisał do mnie – a nie do kilkunastu blogerów w jednym mailu. Do Segritty, której blog poznał i upewnił się, że temat ją zainteresuje. Jasno sprecyzował, że jeśli chcę, wyśle mi książkę, ale wcale nie muszę jej recenzować. Segryski bardzo nie lubią, gdy ktoś każe im coś zalajkować zanim poznają kontent i na tej samej zasadzie nie lubią, gdy ktoś wymaga obietnicy recenzji produktu przed zapoznaniem się z tym produktem (oczywiście nawet nie wspominając o kuriozalnym życzeniu sobie „recenzji pozytywnej”). Wiadomo… jasne, że to trochę taki chwyt psychologiczny, że jeśli blogerowi coś sprezentujesz do recenzji, to obdarowanemu głupio by było napisać o tym źle. Dlatego właśnie bardzo lubię opcję pominięcia recenzji (obawiałam się, że i tym razem tak będzie). Gdy poprosiłam o książkę, krótko potem autor poinformował mnie, że właśnie została wysłana z Krakowa i następnego dnia powinna być u mnie. Była rano.

Sytuacja win – win, jak mówią marketingowcy. Ja mam książkę, on ma tanią reklamę, Wy będziecie mieli wiarygodną opinię. W sumie tak powinno być i może nie powinnam się z tego cieszyć jak z czegoś wyjątkowego, ale prawda jest taka, że wciąż bardzo wiele firm strasznie amatorsko rozmawia z blogerami. Dlatego myślę, że warto pokazywać wzorowe relacje.