„Babciny terror”, jak to określiła jedna z członkiń grupy Złe Matki Zjednoczone, to zadziwiająca zgodność wszystkich kobiet w pokoleniu 50+ co do tego, że my, współczesne młode matki, za zimno ubieramy dzieci i za mało je karmimy. Wczoraj postanowiłam sprawdzić, jak wiele z nas boryka się z tym problemem i zrobiłam dwie krótkie ankiety na instastories wśród moich czytelniczek, które są młodymi matkami:
- Czy babcie u Was walczą o ubieranie dzieci cieplej?
- Czy babcie u Was chcą, by dzieci jadły więcej?
W ankiecie dotyczącej ciepłego / zimnego ubierania wzięło udział 380 osób, a w ankiecie dotyczącej jedzenia – 412 osób. Jak myślicie, jak rozkładały się wyniki?
Oczywiście nie było to żadne profesjonalne badanie. Zrobiłam je na szybko, bez uprzedzenia i to przez medium, w którym treść znika po 24 godzinach. Nie traktujcie go więc jak badania naukowego, a raczej jako powód do zastanowienia się – zwłaszcza w porównaniu do tego, co same/sami macie w domu.
Jest ewidentny rozdźwięk pomiędzy tym, co myślą nasze babcie i co myślimy my, mamy współczesne – o ubieraniu dzieci i o odżywianiu dzieci. I bardzo wyraźnie idzie to w jedną stronę: czyli babcie uważają, że to my ubieramy dzieci za lekko i że dajemy im za mało jedzenia. Z czego to wynika? Są dwie możliwości: albo to nasze pokolenie coś pochrzaniło i faktycznie zaraz nasze dzieci umrą z zimna i głodu – albo to poprzednie pokolenia coś pochrzaniły i za bardzo przegrzewały nas. Babcie niestety prowadzą, bo mają najlepszy dowód na to, że miały rację – my wciąż żyjemy. A nawet zdołaliśmy się rozmnożyć, więc z punktu widzenia ewolucji wszystko jest ok. Ale czy na pewno…?
Od czasów naszego dzieciństwa wiele się zmieniło w podejściu do dziecka. Dla mnie najważniejszą zmianą jest ta, że dziecko awansowało z bezwolnej, głupiej istoty, którą trzeba tresować (i to metodą kar i nagród) – do autonomicznego, kompetentnego człowieka, który w bardzo wielu kwestiach może sam o sobie decydować. Oczywiście ta zmiana jeszcze nie nastąpiła w pełni. Jesteśmy dopiero w trakcie długiego procesu zmiany. Ale można powiedzieć, że zmierzamy w dobrym kierunku. Pierwszym krokiem jest zrozumieć samemu, że tak jest. Drugim – czasem trudniejszym – przekonać partnera i innych opiekunów, że tak jest. Trzecim – chyba najtrudniejszym – jest wytrwać pod presją tych, którzy się jednak przekonać nie dali. :)
Kontrowersja nr 1 – już noworodek umie sam decydować o swoim odżywianiu.
Dziecko – od najmłodszych lat, a nawet miesięcy i dni (sic!) już „wie”, czy potrzebuje jedzenia, jak często, jakiego i w jakiej ilości. Poza nielicznymi wyjątkami, absolutna większość dzieci pije z piersi dokładni tyle razy i tak długo, jak powinna. Czasem to oznacza picie co pół godziny przez zaledwie kilka minut. Czasem – picie raz na trzy godziny, ale dłużej. W upały noworodki i niemowlęta ssą pierś częściej a krócej (dlaczego? Bo pokarm matki jest na początku bardziej płynny, a więc lepiej zaspakaja pragnienie niż to, co dziecko wyssie po 8 minutach przy piersi). Nawet ulewanie traktują niektórzy lekarze i psychologowie jako rodzaj niemowlęcego krzyku do matki: „mamo, za dużo. Ja już nie chcę mleka. Mam odruch ssania, owszem, więc jak mi podtykasz pierś, to ja ją chwytam ustami i ssę, bo to silniejsze ode mnie – ale tak naprawdę nie chce mi się ani pić ani jeść, dajże spokój”.
Potem jest jeszcze lepiej, bo do krzyku głodu, ssania rączek i szukania piersi (informacji: jestem głodny) oraz ulewania, odsuwania się od piersi, płaczu przy cycku (informacji: jestem przejedzony) dołącza magiczny kod homo sapiens, który pozwala nam, ludziom myślącym, komunikować się. Chodzi oczywiście o język. Dziecko jest więc w stanie po prostu POWIEDZIEĆ nam, że jest głodne – albo POWIEDZIEĆ, że głodne nie jest.
I choć starszemu pokoleniu trudno w to uwierzyć: tak, to właśnie dziecko wie najlepiej, czy jest głodne czy nie – i ani jego matka, ani ojciec, ani babcia, ani dziadek takiej informacji nie będą mieli. O tym, czy dziecko jest głodne (a więc, czy potrzebuje pożywienia) decyduje wyłącznie to dziecko.
Karmienie dziecka, które nie jest głodne jest zmuszaniem do jedzenia i jest zachowaniem przemocowym. Jest to forma znęcania się nad dzieckiem. Pół biedy, jeśli przyjmuje formę przekonywania („no zjedz jeszcze, proszę”). Gorzej, jeśli przyjmuje formę szantażu („ja nie zjesz, babci będzie przykro”), a najgorzej, jeśli używa się do tego siły fizycznej i gróźb (mnie na przykład pani w przedszkolu straszyła wielką chochlą, że mi tym wmusi zupę do gardła, jeśli sama nie zjem).
A najlepiej, jeśli się dziecka do jedzenia nie zmusza wcale. Nic. Nul. Zero. Bo:
Jeśli dziecko MA DOSTĘP do jedzenia, to z głodu nie umrze.
Ja rozumiem, że dzieci czasem jedzą bardzo niewiele i to nas martwi, bo nie są pulchnymi aniołkami, a przecież każdy marzy o pulchnym dziecku (tak, gdybyście mieli wątpliwości, to ironia jest ;)) – ale o ile dziecko nie traci na wadze, nie ma jakichś innych niepokojących objawów, które zdiagnozował lekarz, to nie ma się czym przejmować i trzeba po prostu pozwolić dziecku nie jeść. Tak zwyczajnie. Po prostu. Bo przypomnij sobie, kiedy ostatnio widziałaś w wiadomościach niusa o dziecku, które umarło z głodu, mimo że w domu lodówka pełna, dziecku oferowano jedzenie, ale ono po prostu nie chciało jeść, więc, no właśnie, zagłodziło się na śmierć w wieku 3 lat.
Wiesz, co to jest neofobia?
To taka fajna faza w rozwoju dziecka, przeważnie między 2 a 5 rokiem życia, gdy dziecko je tylko kilka rzeczy na krzyż i kategorycznie odmawia próbowania nowych pokarmów. Mój Kocio na przykład nie tylko nie pije nic poza wodą i sokami jabłkowym i pomarańczowym – ale też w obrębie tych soków nie wypije takiego, który ma np. cząsteczki owoców lub inny kolor niż zwykle. Co do jedzenia: mógłby jeść wyłącznie bułkę z masłem, makaron, kopytka, leniwe, banany i jajecznicę. Nic więcej. Gdy przypominam sobie własne dzieciństwo, miałam podobnie. Dla mnie świat kończył się na jajkach na twardo i kanapkach z masłem. NIC więcej nie było mi potrzebne, a namawianie do warzyw było formą tortury, bo generowało to we mnie poczucie winy, ze przeze mnie mama się martwi. A ja nie mogę. No po prostu nie mogę wmusić w siebie tego warzywa.
Neofobia to w sumie całkiem sprytny mechanizm. Ma głęboki, ewolucyjny sens, który dziś trochę zanika, ale był istotą przetrwania kiedyś, gdy jeszcze żyliśmy na dworze, niepozamykani w domach, za ogrodzeniami i pod czujnym okiem niani. Bo takie dziecko, które już nie traktuje piersi mamy jako jedynego źródła pożywienia – ale jednocześnie nie ma wystarczającej spostrzegawczości i wiedzy, by odróżnić wilczą jagodę od zwykłej jagody – lepiej, żeby w ogóle powstrzymało się o jedzenia wszystkiego, na co się napatoczy, prawda?
Zawsze powtarzałam, że z trzech pierwszych lat życia dziecka najtrudniejszy jest dla mnie drugi rok, bo dziecko już umie chodzić – ale jeszcze nie ma mózgu. To oczywiście pewna żartobliwa hiperbola. Bo ten mózg jest, ale nastawiony na odkrywanie i eksperymentowanie. I w efekcie rolą rodziców podczas tego drugiego roku życia dziecka jest po prostu… utrzymanie dziecka przy życiu. Halo, matko i ojcze, którzy właśnie zamierzacie wyprawić dziecku trzecie urodziny – GOOD JOB! Wasze dziecko żyje, więc juz jesteście zajebistymi rodzicami. :)
Tak samo jest z tą cholerną neofobią. Dziecko skupia się na tym, co jest mu znane i je to, co na pewno lubi, co mu nie zaszkodzi, co jest bezpieczne. To naturalnie przechodzi koło 4 – 5 roku życia. Przeważnie. Bo zawsze będziemy tu mówić o pewnych trendach i prawdopodobieństwach a nie o pewności. Ba, są przecież dzieci, które w ogóle neofobii nie przechodzą i jedzą wszystko, co im w ręce wpadnie (pozdrowienia dla Ignacego :)). I to też jest spoko. O ile trzyma się z daleka od mojego zapasu lindorków.
Twoje dziecko jest niejadkiem?
- Sam jedz różne dania, składające się ze zdrowych, różnorodnych składników.
- Proponuj je dziecku. Czyli zapewnij dostęp. Ale…
- Nie namawiaj!
Kontrowersja nr 2 – każdy najlepiej wie, kiedy mu jest zimno a kiedy ciepło. Tak, nawet dziecko.
Do dziś pokutuje stara zasada: dziecko ubierać w o jedną warstwę więcej niż samego siebie. A pokolenie naszych babć to w ogóle by najchętniej ubierały dzieci w 10 warstw więcej niż same siebie. I zakładałyby dwulatkom czapki w środku lata. Albo podczas zapalenia ucha – kij z tym, że na dworze 20’C.
Dziś już wiemy, że to nieprawda. Ani ta czapka w zapaleniu ucha nie jest potrzebna – ani w ogóle, bez zapalenia, w ciepłą pogodę. Noworodki też mogą bez czapki spać czy być w domu (tak, nawet w środku zimy), o ile temperatura jest po prostu temperaturą pokojową. A co to jest temperatura pokojowa? 19 – 21’C. Nawet niektórzy mówią, że lepiej 19, bo najzdrowiej. Ale to wszystko zależy od danego człowieka. Bo…
Każdy ma trochę inne poczucie (a co za nim idzie: wymaganie) ciepła.
I dorośli, i dzieci. Po prostu jednym jest ciepło np. gdy temperatura na sali to 19’C i siedzą komfortowo w samym T-shircie – a inni w tym samym czasie marzną, siedzą skuleni w płaszczu i cieszą się, że nie oddali go do szatni (autentyczny przypadek z porannego, niedzielnego wykładu, a ja byłam tą postacią w płaszczu). Po prostu ludzie mają różne wymagania termiczne, w zależności od swojego metabolizmu, genów, budowy, tkanki tłuszczowej, stanu zdrowia, wyspania, najedzenia i mnóstwa innych czynników. Akceptujemy to u dorosłych, ale z jakichś dziwnych przyczyn długo nie akceptowaliśmy tego u dzieci.
A tymczasem jest prosty sposób na to, jak sprawdzić, czy niemowlakowi jest zimno, ciepło czy gorąco. Wystarczy dotknąć jego karku. Jeśli jest chłodny – i dziecku jest chłodno. Jeśli jest cieply – i dziecku jest ciepło. Jeśli jest wilgotny – dziecku jest gorąco. Fun-fact: kark może być nawet wilgotny i chłodny jednocześnie, jeśli dziecku jest gorąco. Poza temperaturą karku możemy też obserwować kolory skóry. Bladość może sugerować zimno, a czerwoność – gorąco. Ale już jeśli dziecko ma tylko rączki lub stópki chłodne, to niekoniecznie oznacza, ze mu zimno. Pamiętajmy – temperaturę sprawdzamy na karku. Nie na kończynach.
Jasiu, załóż czapkę i szalik, bo zimno!
– Ale mi wcale nie jest zimno!
– Jest jest. Załóż czapkę i szalik.
Jaś będzie z tym walczył przez kilka lat przedszkola, ale w końcu się podda. Uzna, że on nic nie wie o swojej temperaturze, za to mama wie. Więc nie będzie wiedział, kiedy jak ma się ubrać. Kiedyś byłam świadkiem sytuacji, w której 8-letni chłopiec siedział w chłodnym pomieszczeniu, z założonymi rękami, skurczony w sobie, no ewidentnie mu było zimno, ale wciąż siedział w samej koszulce.
– Zimno ci? – spytałam.
– No – odpowiedział.
– To załóż bluzę.
I założył. Bluza wisiała na oparciu jego krzesła.
Dzieci wychowane przez rodziców nadopiekuńczych – tzw. „helikoptery”, które ciągle nad tymi dziećmi wiszą, mówią, ze zimno, że głodno, że źle, albo przeciwnie: że dobrze, że szczęśliwie, że co się smucisz – potrafią w jakimś momencie przyjść do matki i spytać:
„Mamo, a teraz to mi zimno czy ciepło?”
A tymczasem dziecko samo dobrze wie, czy mu zimno czy ciepło. I o ile tej świadomości w nim nie stłumimy, będzie w końcu wiedziało, jak się ubrać stosownie do pogody. Jeśli będziemy mieli szczęście, to może nawet wyrośnie na normalnego człowieka, a nie na takiego cieplucha jak wielu z nas, przegrzewanych w dzieciństwie, którzy cały rok muszą się kisić w ciepełku i dygocą przy pierwszym przymrozku i konieczności wyjścia z domu, w którym przecież zawsze jest 24’C.
Jeśli chcecie wiedzieć, jak budować w dzieciach odporność, po co to robić i czy chłopiec w wieku przedszkolnym może w listopadzie ganiać boso po trawie, a w grudniu kąpać się w Bałtyku, to wejdźcie do Jaskółki. (klik). Ona ma takie dzieci i one żyją, i nie chorują, i są szczęśliwe.
Przeświadczenie o tym, że dzieci muszą być chowane w wielkim cieple (a wręcz w gorącu) to relikt starych czasów, gdy faktycznie trudno było o ciepło w domu, zwłaszcza zimą, światem targały straszne choroby i zaziębienie dziecka mogło prowadzić do fatalnych skutków. Ale dziś już tego ryzyka nie ma – nie, jeśli mieszkasz w temperaturze przynajmniej 19’C, regularnie szczepisz dzieci i samego siebie i wiesz już z lekcji biologii, że nie choruje się od zimna, tylko od wirusów i bakterii. A przeciąg to ruch powietrza, taki sam jak wiatr na podwórku lub powiew od wiatraka w upalny dzień. Tak, można od wiatru/przeciągu/wiatraka się przeziębić, a od przeziębienia dostać kataru lub kaszlu – ale od przegrzania można zachorować na dokładnie te same choroby, więc naprawdę nie ma sensu zakładać dziecku czapki w domu, ani zakładać mu jej latem, ani ubierać go tak ciepło, że ma mokry kark od gorąca. No więcej w tym szkody niż pożytku.
Droga babciu…
Ja wiem, że Ty chcesz jak najlepiej. I wiem, że też jesteś matką. Ale… o ile nie pokażesz mi aktualnych, wiarygodnych badań wskazujących na to, że dzieci trzeba namawiać do jedzenia (żeby nie umarły z głodu) i ubierać je cieplej niż dorosłych (bo same nie wiedzą, że im zimno) – to przykro mi, ale musisz zaakceptować fakt, że jesteś matką już dorosłego dziecka. Czyli moją matką. A nie moich dzieci. I to ja finalnie decyduję, jak moje dzieci będą ubrane i ile będą jadły. Znam już Twoje zdanie, nie chcę go już słuchać, podjęłam decyzję. Jeśli to jest jasne, to chętnie wpadniemy do Ciebie w sobotę, pogadać o czymś innym. To co, przyjeżdżać? :)