Wypijmy za cele

Jeśli skorzystaliście kiedyś z usług lajf kołcza (czyli nie-psychologa, który ma Was wyciągnąć z życiowego dołka), wiecie, że pierwszym, za co zabiera się taki kołcz jest ustalenie celu. Na tej samej zasadzie z resztą działają też korporacje, firmy-piramidki i wszelkie programy motywacyjne, głównie te prezentowane na tzw. „konferencjach” firmowych. „Jeśli chcecie być najlepsi, wytyczcie sobie najpierw cele!”. I tak abstrahując od lasowania mózgów przez wyżej wspomniane instytucje, samo wyznaczanie sobie celu jest posunięciem genialnym w swojej prostocie. To, że chcesz, aby Twoje życie było „lepsze”, żebyś był „bogaty, szczęśliwy i żeby laski się do Ciebie kleiły” nie jest jeszcze celem. Celem może być natomiast zdobycie konkretnej pracy, zarabianie w niej tyle a tyle, nauczenie się nowego języka lub wyjazd na Karaiby. Ten cel musi być konkretny i możliwy do osiągnięcia, bo tylko wtedy można łatwo ustalić, jak się do tego celu dojdzie.

W Londynie poznałam bardzo inspirującego faceta. Tuż po trzydziestce, przefajny, dyrektor jednego z londyńskich banków. Opowiedział mi historię, jak dostał to stanowisko i myślę, że wielu z nas może ta historia bardzo pomóc. Kilka lat temu wrócił z dorywczej pracy za granicą. Nie miał co ze sobą zrobić a bardzo chciał już zacząć zarabiać normalne pieniądze, kupić sobie dom i docelowo – założyć rodzinę. Pomyślał więc, że fajnie byłoby zostać dyrektorem banku. Stabilna praca, jasne warunki, pieniądze… Dodam, że kolega nie miał ani wykszałcenia ani doświadczenia przeważnie wymaganego do tego stanowiska. Co byście zrobili na jego miejscu? Pewnie większość z Was albo zażegnałaby pomysł jako nierealny albo rozpoczęła studia ekonomiczne. Niektórzy może pomyśleliby o rozpoczęciu kariery w stylu korporacyjnym, czyli zatrudniliby się w banku jako pracownik biura obsługi abonenta z nadzieją, że za kilkanaście lat może awansują na asystenta sekretarki drugiego dyrektora. Mój kolega miał jasny cel i teraz tylko brakowało mu sposobu na jego osiągnięcie. Postanowił, że daje sobie na to rok. Będzie codziennie pracował na swój cel tak, jakby był zatrudniony, a więc osiem godzin dziennie, od 9 do 17. Miał trochę oszczędności z poprzedniej pracy, więc mógł sobie pozwolić na taką roczną inwestycję. Przez ten rok dowiadywał się, na czym polega praca, o którą chciał się ubiegać, uczył się dodatkowego języka, i czytał książki o finansach. Szperał po portalach społecznych, znajdując „przyjacielskie” połączenia między sobą a osobami, z którymi będzie pracował, które będą go rekrutowały albo – które wiedzą coś o tej pracy, bo sami ją wykonywali. Poznawał ludzi – to była absolutna podstawa, którą traktował nie czysto towarzysko – ale jako element swojego przygotowania do zawodu. Po tym roku wiedział już dokładnie kto będzie przeglądał jego cv, z kim będzie rozmwiał na spotkaniu, jakie pytania mu zadadzą i czego będą szukali. Miał przygotowane cv odpowiednio skrojone pod nową branżę, przygotował kilka pomysłów, jak można poprawić działanie firmy, do której się zgłosi. Znał jej historię, mechanizm działania, słabe i mocne punkty. Mało? A postawcie się na miejscu szefa banku, który potrzebuje człowieka do zarządzania swoją placówką. Kogo wybierzesz? Absolwenta uczelni , który poza papierem i umiejętnością dodawania nie wie nic – czy faceta, który już udowodnił, że ma pomysł, jest sumienny, zaangażowany, samozdyscyplinowany i w pełni – jak to się mówi – sfokusowany na cel. Kolega dostał tę pracę. W rok. Dzięki temu, że miał cel.

Moje cele nie są tak konkretne. Bo kto powiedział, że musisz mieć jeden, konkretny cel? Możesz mieć ich kilka i odhaczać je na swojej liście. Mogą wyrosnąć z marzeń, bo przecież marzenia to takie nieletnie cele. Już trochę swoich zrealizowałam. Czasem przypadkiem, czasem w drodze starań i małych kroków. Skoczyłam na bungee, kupiłam wymarzony samochód, kochałam się w teatrze, mieszkałam w Paryżu, poznałam Gruchę, piłam espresso w Wenecji i napisałam artykuł do Playboya. To zadziwiające, jak szybko wylatują nam z pamięci te zrealizowane cele… Na pewno na liście dokonań mam jeszcze kilka punktów, o których teraz nie pamiętam. No, ale ważne, że jeszcze trochę zostało. Chcę jeszcze założyć religię (byłam blisko, gdy weszła ustawa antynikotynowa – kto się domyśla, ten się domyśla.. ;)), nakręcić jednego pornola i jeden teledysk disco-polo. Mieszkać w Afryce. Wziąć autografy od Karpowa i Kasparowa. Podróżować konno po Szkocji i odwiedzić zamek Dunnottar. No i cel największy – zbudować dom według własnego (już gotowego w głowie i ćwiczonego na simsach) projektu. Na kaszubach. Z ogromnym terenem, stajnią, sauną i gromadką dzieci. A ja będę pisać książki przy oknie z widokiem na jezioro. I będę miała cielaka. I forda mustanga z lat 60′. Czerwony kabriolet. I kota, który mnie będzie nienawidził. A przyjaciółki będą do mnie wpadały na kawę z bejlejsem. Dość… bo nigdy nie skończę… :)

Nie marzenia, ale właśnie CELE nagradza Żywiec Zdrój w konkursie „Niebieski Szlak”. Wystarczy mieć cel: dla rodziny, środowiska lub zupełnie egoistycznie – dla siebie, opisać jego sposób realizacji i potrzebne środki oraz zgłosić go na stronie konkursowej lub na fejsbuku

Jury wybierze po jednym celu na kategorię i przeznaczy 10.000 zł na realizację celu każdego ze zwycięzców.

Macie czas do 4 lipca. Fajnie by było, żeby wygrał któryś z Waszych pomysłów. Tylko proszę wtedy o pochwalenie się w komentarzu lub mailu :)