Zaproszenie do Portugalii od Bastardo!

bastardo kolaz

Pierwsze słowa Matki Rodzicielki, gdy zobaczyła napis „BASTARDO” na pudełku:
– A czemu tu jest tak napisane? To jakaś aluzja do Ciebie?

Bo to jest tak, że jak MR się wreszcie zebrała na odwagę i powiedziała poszukującej ślubnego zdjęcia rodziców nastoletniej córce, że takiego ślubu nigdy nie było i niestety nie pasujemy do katolickiego modelu rodziny oraz że to i tak cud, że mnie ksiądz ochrzcił, to ja słabym z niedowierzania głosem spytałam:
– Czy to znaczy, że jestem bękartem?
Na co mama zaczęła się tłumaczyć, że niby formalnie tak, ale że w sumie to nie, że się kochali, że przecież byłam zaplanowana i chciana i w ogóle bękart to takie…

– Ale fajnie! – wykrzyknęłam. Ja chyba zawsze lubiłam mieć złą reputację. ;)

Z podobnym entuzjazmem zareagowałam, gdy dostałam maila w sprawie współpracy od Bastardo. No jakże bym mogła nie odpisać bękartowi. Dobrze, że odpisałam, instynkt mnie nie zawiódł, bo wynikła z tego propozycja wyjazdu do Portugalii z Fash i Kominkiem. A ja jeszcze nigdy nie byłam z Fash i Kominkiem w Portugalii. Ba, nawet sama nie byłam w Portugalii i ten kraj kojarzy mi się z moim dawnym kolegą erasmusowym, który próbował mnie uczyć portugalskiego, ale w ogóle nie mogłam się skupić na języku, bo nauczyciel był tak niemożliwie przystojny… Pamiętam tylko, że to mowa bardzo szeleszcząca, chyba nawet bardziej niż język polski. I [me szamo] to „mam na imię”. Jest też taki piękny wątek portugalski w jednym z moich ulubionych filmów – Love Actually.

Tak więc lecimy do Lizbony. 10 lipca, na pięć dni, odwiedzić winnice, w których zaczyna się smak wina Bastardo i spotkać się z jego twórcami: Joao i Bruno. Może nauczą moje polskie gardło rozpoznawania różnych rodzajów win, bo mam podejrzenia, że gdyby zawiązać mi oczy, nie wiedziałabym nawet czy piję białe, różowe czy czerwone. ;)